niedziela, 13 czerwca 2010

Różowe miasto


Jaipur jest ponad 3-milionową stolicą Radżastanu. Jest to pierwsze 'zaplanowane' miasto Indii. Powstało w pierwszej połowie XVIII wieku, kiedy przeniesiono tu stolicę z fortu Amber. Jak padło w tytule, Jaipur faktycznie jest różowy. Został pomalowany na ten kolor w związku z wizytą Księcia Walii w XIX wieku. Tak, po prostu pokolorowali sobie domki na cześć przyjazdu przyszłego króla Anglii.

Do naszej małej grupki z Udaipuru dołączyła Ela z Polski. Przez chwilę także zwiedzaliśmy razem z dwójką Francuzów.

Najciekawszą częścią naszej wizyty w Jaipurze (ech no na naszą cześć nie pomalowali niczego) było zwiedzanie fortu Amber. Jest to jeden z najciekawszych tego typu obiektów w Indiach, a także jedna z głównych atrakcji turystycznych samego Radżastanu. Położony na wzgórzach niedaleko miasta fort łączy w sobie hinduistyczną i muzułmańską architekturę, a malowniczy, aczkolwiek suchy, półpustynny krajobraz dodaje temu miejscu dodatkowego uroku. Po okolicznych graniach pnie się obronny mur z basztami ustawionymi co kawałek. Szkoda, że nie mieliśmy czasu, aby przejść się wzdłuż umocnień - taka wyprawa z pewnością zabrałaby nam większość dnia.




Zamiast tego wjechaliśmy do fortu na słoniu.


Przejazd na tym wielkouchym zwierzaku jest turystyczno-komercyjny i kosztuje ponad 500 RS, ale tak czy siak warto. Raz się żyje (hmm.. zależy od filozofii, szczególnie tutaj...). Kiedyś do biznesu przyczepili się obrońcy praw zwierząt (możliwe że całkiem słusznie), i wprowadzono ograniczenia. Jeśli dobrze pamiętam, to każdy olbrzym może zrobić dziennie tylko 5 wjazdów, a ponadto ma także coś w stylu weekendów. Czy słonie mogą aplikować o urlopy, podróże służbowe czy też chorobowe - nie pytałem, ale jestem pewien że jeśli tak to moja firma zrobiła by aplikację do obsługi i ewidencji owych 'pracowników'. W każdym razie, mimo że słoni jest ponad setka, już około 10-11 rano zwierzaki wyczerpują swoje 'limity' i wracają na chatę, wobec czego trzeba wstać wcześnie, aby się załapać na przejażdżkę.
Razem z Elą postanowiliśmy skorzystać z opisywanej atrakcji. Mieliśmy szczęście - trafiliśmy na przedostatniego słonia. Dwa miejsca za nami w kolejce było japońskie małżeństwo z kilkuletnią (5-6) córeczką. Poprosili nas, żebyśmy zabrali dziewczynkę ze sobą. Nie byliśmy pewni, czy to jest dobry pomysł, ale po naleganiach w końcu się zgodziliśmy. Dziewczynka okazała się dzielna i razem, powoli sunąc na wielkim słoniu, wjechaliśmy do fortu.



Wybaczcie głupawy kapelusz - musiałem się jakoś bronić przed słońcem. Pod ręką była tylko tania podróba sprzedawana przez lokalnego handlarza, ale nie miałem wyboru.






Resztę dnia spędziliśmy w centrum miasta, które objechaliśmy na rikszach rowerowych za bardzo małe pieniądze. Rikszarze chcieli po 20 RS za godzinę! Dalibyśmy im więcej, ale na końcu nagle wyskoczyli z wielokrotnie wyższą ceną - na co się nie zgodziliśmy, bo umowa to umowa, szczególnie że sami do nas podjechali i zaproponowali swoje warunki, na które (zdziwieni) przystaliśmy.

Oglądając kiedykolwiek zdjęcia lub programy z Jaipuru na pewno traficie na ten budynek:



To jest Hawa Mahal - 'Pałac Wiatrów'. Nazwa wiąże się z konstrukcją budowli, która umożliwia dużą cyrkulację powietrza we wnętrzu pałacu. Powiedzmy, że jest to starodawna wersja klimatyzacji. Małe okienka pozwalały także kobietom z haremu (Hawa Mahal jest przedłużeniem miejskiego pałacu) obserwować codzienne życie, targ i ceremonie, jednocześnie pozostając w ukryciu.




Jal Mahal ('Pałac Wodny') oraz szalone obserwatorium astronomiczne Jantar Mantar.

Wieczorem nasza wesoła kompania się rozdzieliła - moi towarzysze pojechali do Agry, ja natomiast kupiłem bilet do Delhi. Powodem 'rozstania' były inne plany podróżnicze - Nicolas i Anca mieli spędzić kolejny tydzień na północ od Delhi (gdzie, miejmy nadzieję, też się wybiorę), a ja musiałem wracać do pracy.
Do odjazdu zostały mi ponad dwie godziny. Myślałem, że spędzę je w jakimś zacisznym miejscu na odpoczynku, jako że nie czułem się zbyt dobrze - mecz w krykieta w Kocie, na którym słońce uprażyło nas na skwarki, dalej dawał mi się nieźle we znaki. Jednak moja obecność nie pozostała niezauważona - jeden z rikszarzy (tym razem tych motorowych) zaproponował mi, że zabierze mnie do kilku sklepów. Gadka szmatka jak zazwyczaj - za przywiezienie klientów dostają pewną prowizję - a że moim marzeniem było krzesło i totalny bezruch, to odmówiłem. I odmówiłem jeszcze raz. Powiedziałem 'nie'. i jeszcze raz. I znowu. I kolejny raz. 'Nie'. 'Nie, dziękuję'. 'Naprawdę nie'... i tak jeszcze przez chwilę. W pewnym momencie Hindus powiedział, że da mi poprowadzić swój pojazd. To od razu postawiło mnie na nogi - i już chwilę później, po krótkiej walce z zapłonem i biegami na kierownicy, pędziliśmy piekielną machiną przez nocne ulice Jaipuru.

Na koniec zdjęcie, które miało być na Wielkanoc. U nas maluje się pisanki, a w Indiach?

wtorek, 8 czerwca 2010

Wesele

Kontynuując naszą podróż dotarliśmy do miasta o nazwie Kota. Nie ma tam nic szczególnie wartego zwiedzenia pod względem turystycznym, ale też nie to było naszym zamiarem. Z Koty pochodzi jeden z naszych indyjskich przyjaciół, Saumitra. Tak się złożyło, że jego siostra wychodziła za maż, a my mieliśmy szczęście dostać zaproszenia na jej wesele. Prawdę powiedziawszy był to główny cel naszej wyprawy, cała reszta może być traktowana jako dodatek.

  • Dzień pierwszy - hotel
Rodzina Sumitry pochodzi raczej z wyższych sfer. Pomijając wpływy i politykę, jest w miarę bogata. Nie aż tak jak całe masy indyjskich milionerów, ale też nie mają na co narzekać. Dzięki temu zostaliśmy zakwaterowani w bardzo dobrym hotelu. Obsługa, klima, plazma na ścianie, dobre jedzenie - i to wszystko za friko. Oprócz nas (znanych z poprzedniej części Nicolasa i Anki), na wesele dotarli także Kevin z Australii - właściwie z pochodzenia Chińczyk, ale tak naprawdę to już kompletny Australijczyk, o ksywce Patel (odpowiednik "Kowalskiego' W Indiach... no, jeden z odpowiedników) , oraz Angelika z Kazachstanu. Ponadto zjawiło się wielu kolegów Sumitry, z różnych stron Indii. Co ciekawe, choć niektórzy byli żonaci, to nie wzięli ze sobą swoich wybranek.
Oczywiście pomijam obie dość liczne rodziny pana młodego - z południa Indii, i pani młodej - z Radżastanu.
Sam dzień, zresztą jak pozostałe, upłynął na kompletnym lenistwie i relaksie w hotelu, z przerwami na krótkie wyprawy do domu panny młodej na śniadanie i lunch. TV klima gadka szmatka jedzenie i tak w kółko. Ach, nie można zapomnieć o hazardzie w pokera. Ktoś przegrał przez te 3 dni z pięć tysiaków, ktoś wygrał cztery. Ja wyszedłem na zero.



Kevin 'Patel', Nicolas, Anca, Angelika, Saumit i Satya

Wieczorem pierwszego dnia było przyjęcie dla najbliższej rodziny i przyjaciół. Właściwie w większości dla rodziny panny młodej, choć sama panna młoda z druhnami bawiły się osobno. Na imprezie było dużo dobrego jedzenia, alkohol (tylko w tym dniu) i muzyka grana na żywo przez zespół, który, choć jeszcze nie w pełnym składzie, to już nieźle zacinał lokalne, indyjskie rytmy. Niewielu z gości tańczyło, chociaż ci którzy wybrali tę opcję (czyli między innymi my) bawili się dobrze.






Na ostatnim zdjęciu - Sumitra z mamą (z lewej), Shivani i Angelika

Filmik z tańców:



Jeden z kolegów Sumitry, Saumit, okazał się jednym z uczestników indyjskiej wersji Idola, gdzie dotarł do finału. Dał się namówić na zaśpiewanie kilku piosenek, co szczególnie ucieszyło muzykantów.



Zabawa skończyła się kolo drugiej, jeśli się nie mylę. Na koniec odbyła się wielka wyżerka pieczonych kurczaków (nie, to nie jest jakaś tradycja, to byliśmy tylko my i kurczaki, które nie powinny się przecież zmarnować..)

  • Dzień drugi - ślub
Sam dzień upłynął tak jak poprzedni, przy czym ciekawym elementem było odwiedzenie weselnego zespołu muzycznego, który został zakwaterowany na dachu hotelu.

Strój na wesele:
Panowie ubierają się w garnitury. Tyle. Natomiast panie obowiązkowo noszą sari, albo inne tradycyjne indyjskie kobiece ubiory (przyciemniane okulary nie są obowiązkowe :D ).




Właściwe ceremonie zaczęły się po południu. Pan młody pojechał do domu panny młodej na białym koniu, w orszaku mężczyzn ze swojej rodziny, oraz gości - takich jak my. Podczas wjazdu do domu rodzina pana młodego wręczyła drugiej rodzinie podarki (kosze owoców i różnego jedzenia), za co dostali kwiatowe naszyjniki. Przed wejściem do domu pan młody musiał uderzyć szablą (rodzina z kasty 'rycerskiej') w symbol zawieszony nad drzwiami. Nie było to takie łatwe, ponieważ.. koń był dosyć zdenerwowany, najpewniej z powodu dużej ilości ludzi i niewielkiej przestrzeni. W końcu jednak zwierzę zdecydowało się zrobić kilka kroków do przodu i tradycji stało się zadość.



Następnie, już wewnątrz domu, odbyła się ceremonia zaślubin, którą przeprowadził kapłan. Ceremonia ta trwała dość długo i składała się głównie z modłów bramina.


Młoda Para


Sumitra z siostrą, Sandeep

Do końca rytuałów zostały głównie kobiety, większość gości, w tym my, opuściła dom wcześniej. Udaliśmy się z powrotem do hotelu, gdzie urządziliśmy własną imprezę.



  • Dzień trzeci - gra
Ostatni dzień wesela zaczął się od meczu krykieta - gospodarze versus goście. W tej drugiej drużynie znaleźli się wszyscy obcokrajowcy oraz koledzy Sumitry. Mimo zaciętego oporu przegraliśmy ośmioma runami - czyli nie było tak źle. A najlepsze, że dopiero po meczu nauczyłem się, jak prawidłowo łapać piłkę. W następnych dniach odczuliśmy też, że granie (stanie) w bezchmurne południe bez czapek nie jest najlepszym pomysłem...
Wieczorem odbyło się główne przyjęcie wesela, na otwartym powietrzu, w parku pałacu w Kocie (Kota - w Kocie?). Zazwyczaj w tym wydarzeniu uczestniczą tłumy osób, nierzadko przekraczające tysiąc ludzi. Jednakże u nas na tłok nie można było narzekać, gdyż ... było zimno. Jakimś sposobem. Większość gości szybko opuściła przyjęcie. Za to zespół, już w całej okazałości, dalej grał skoczną muzykę, choć tym razem na małym parkiecie tańczyłem tylko ja, Kevin i bodajże wujek Sumitry, który nas tam zaciągnął.




Na koniec wybraliśmy się jeszcze na przechadzkę po pałacu-hotelu. Szczególne wrażenie (dobre czy złe) robi sala z trofeami łowieckimi.





A już następnego dnia ruszyliśmy w dalszą podróż, która zbierze nas do samego serca Indii.