wtorek, 30 marca 2010

Carrum

Znacie bilarda? No, to gra w carrum (carrom) to coś w tym stylu, tylko TROSZKĘ inna.

Dokładne pochodzenie gry nie jest do końca znane, istotne jest natomiast to, ze największą popularnością cieszy się w Indiach, Pakistanie i Bangladeszu (czyli w całych dawnych Indiach).


Sprzęt:

* Drewniana, lakierowana sklejka jako plansza o wymiarach ok 75x75 cm, ogrodzona z każdej strony drewnianymi ściankami, w narożnikach znajdują się otwory.

* Małe, drewniane krążki, 9 ciemnych i 9 jasnych, spełniające rolę kolorowych bil w bilardzie

* Królowa - krążek taki jak te powyższe, z tym, że w kolorze czerwonym, odpowiednik czarnej bili

* Striker - większy i cięższy krążek, służy jako biała bila

* Proszek do posypywania planszy, dzięki niemu krążki się łatwiej ślizgają.


Gra:

Standardowo w grze uczestniczy czterech graczy podzielonych na dwa zespoły. Gracze z jednego zespołu siedzą naprzeciwko siebie (jak w brydżu). Celem gry jest wbicie wszystkich krążków przydzielonego koloru (jasne lub ciemne) oraz królowej, zanim zrobią to przeciwnicy. W przeciwieństwie do bilarda, nie stosuje się kijów, ale uderza się strikera palcami, zazwyczaj środkowym lub wskazującym. Prawie każdy ma inna technikę ułożenia palców, która mu najbardziej pasuje.

Początkowe ustawienie elementów jest takie, jak na zdjęciu:



Położenie strikera:

Striker musi się znajdować na liniach przed grającym, przy czym musi albo w całości zajmować czerwone kolko, albo znajdować się poza nim. Można bezpośrednio uderzać tylko krążki znajdujące się przed wspomnianymi liniami.


Zasady:

Po wbiciu krążka swojego koloru (nieistotne, czy wbito także krążki przeciwników) gracz kontynuuje swój ruch. Jeśli nic nie wpadło, strikera przejmuje osoba po prawej stronie, i tak w kolko. Po wbiciu królowej należny w następnym strzale wbić jeden ze swoich pionków (tak zwany "cover"), w przeciwnym razie królowa wraca na pozycję startową. Jeśli drużyna umieści w dziurach wszystkie swoje krążki (lub wszystkie pionki przeciwników) przed wbiciem królowej, przegrywa.


Faule:

Następujące zdarzenia uważane są za nieprawidłowe:

* Bezpośrednie uderzenie krążka przeciwników, przy czym w czasie ruchu nie został dotknięty żaden pionek grającego

* Wbicie strikera do łuzy

* Bezpośrednie uderzenie pionka (swojego lub przeciwników), jeśli jest to ostatni krążek tego koloru, a na planszy ciągle znajduje się królowa

* Potracenie ręką któregokolwiek z krążków (no, chyba ze jest piątek i gramy freestyle)

Karą za faul jest położenie jednego z uprzednio wbitych krążków z powrotem w kółku na środku planszy.


Inne odmiany:

Istnieje także wersja gry carrum na punkty, szczególnie przydatna gdy jest mniej niż cztery osoby (chociaż 2 osoby dalej mogą grać w powyższą opcję). W tej odmianie wbijamy dowolne krążki, przy czym dalej obowiązuje zasada, ze po królowej należy umieścić w łuzie dodatkowy pionek. Punktacja: ciemne 10, jasne 20, królowa 50.


Czemu to wszystko opisuję?

Ponieważ w firmie na dachu znajduje się stół do gry w carrum, a na 6 pietrze u strażnika można dostać resztę sprzętu (chociaż strikera mamy "swojego", gdyż ten z zestawu jest podłej jakości). Często spędzamy całą przerwę na lunch, a czasem i dłużej, na pykaniu w krążki. Oryginalnym elementem, który wprowadziliśmy do gry, jest rzucanie na przeciwników klątw, wypowiadanych we wszystkich znanych językach i zazwyczaj odnoszących się do kotów.


Poniżej zamieszczam zdjęcie z mieszkania mojego kolegi z pracy, Ambuja (po lewej). Na fotce jest też reszta "mojej wesołej kompanii": Ankur (z Kaszmiru) i Santiago (z Kolumbii).

poniedziałek, 29 marca 2010

Dach

Dachy bywają różne. Mogą być spadziste, płaskie, blaszane, ekstrawaganckie albo zerwane przez wichurę. Dach budynku, w którym pracuję, jest ... wesoły.

Można by rzec, ze znajduje się tutaj centrum życia socjalnego. Pomijam fakt, ze niektórzy przychodzą tu zjeść lunch, bo to jest zwyczajne. Otóż na dachu zdarzają się .. no ... wydarzenia.

Na przykład - sklep. Wychodzi sobie niczego nieświadomy pracownik na świeże powietrze, a tu wyprzedaż pościeli. I poduszek. I ręczników. I wszystkich innych miękkich akcesoriów strywialniano - łazienkowych. Oczywiście mógł też trafić na stoisko z ozdobami, wiec nie jest tak źle.

Inna opcja - zdjęcia (kiedyś jedno zamieściłem). HR postanawia kliknąć kilka fotek, pewnie do rodzinnego albumu.

Ponadto HR może wpaść tez na pomysł zorganizowania "mikołajków". Każdy pracownik losuje z kapelusika karteczkę z imieniem osoby, której ma kupić prezent. Skromny, nie droższy niż 100 RS. Przed Bożym Narodzeniem wszyscy zbierają się na dachu, w wyjątkowej, 30 stopniowej świątecznej atmosferze i następuje rozdanie podarków. Towarzyszą temu pokazy tańców i śpiewów hinduskich, a niektóre z wykonywanych numerów miałyby niezłą oglądalność na youtube. Jest tez turniej o wiedzy na temat filmów Bollywodzkich - co prawda po angielsku, ale jak dla mnie to mógłby być nawet po chinsko-marsjanskiemu. Chociaż można się uśmiać, gdyż pierwsza odpowiada osoba, która dobiegnie do stolika przed innymi, co w rezultacie daje niezłą, slapstickową komedię sytuacyjną.

Jak już mowa o turniejach, to innym razem przytrafiła się zabawa w kalambury. Drużyny odgadywały tytuły filmów i piosenek. HINDUSKICH. W HINDI. Mój wkład w grupową współpracę był raczej niewielki... Przy okazji, jedna ciekawostka: w czasie gry można używać pewnych wcześniej zdefiniowanych gestów, oznaczających ilość słów, podział na sylaby itp. Jednym z nich jest określenie, czy film jest:

Bollywodzki (Indyjski):

Hollywodzki (Amerykański):

Niewątpliwym plusem wszystkich tych spotkań jest darmowe jedzenie - obejmujące chipsy, samosy* i czasem wegetariańskie hamburgery z McDonalda. Gdyby nie to, ze akurat bylem trochę głodny, to rzuciłbym tym burgerem o ścianę, chociaż biorąc pod uwagę konsystencję sosu pewnie później trzeba byłoby to odrywać z tej ściany łomem...

*Samosa - popularne jedzenie uliczne, ciasto wypchane ziemniakami, groszkiem i kto wie czym jeszcze.


Kolejnym dachowym wydarzeniem był Makar Sankranti - festiwal latawców. Obchodzi się go 14 stycznia, na cześć słońca (boga-słonca), który zaczyna podroż na półkulę północną. Jest to związane z przesileniem zimowym (21 grudnia), ale z powodu jakichś astrologicznych pierdół data się przesuwa, i za 9000 lat Makar Sankranti będzie w czerwcu. Sama nazwa oznacza przejście słońca pomiędzy znakami zodiaku - strzelcem i koziorożcem. Świętowanie polega na puszczaniu latawców, a ze im wyżej tym lepiej, to wszystkie dachy wysokich budynków są oblepione zapaleńcami próbującymi zmusić bibułkę na dwóch patykach do poszybowania w przestworza. Trzeba przyznać, ze nie jest to takie łatwe, szczególnie gdy trzeba tego dokonać stojąc w miejscu, jako ze bieganie mogłoby się zakończyć base jumping-iem bez spadochronu. Jeden z pracowników z mojego biura, Rehan, był w tej sztuce mistrzem (nie mówię oczywiście o base jumping-u), jego latawiec odleciał chyba na dobrych kilka kilometrów, tak ze ledwo go już było widać (musieliśmy dowiązać dodatkowe zwoje linki). Pamiątką po tym święcie są drzewa bogato obwieszone latawcami, co przypomina trochę świąteczne choinki, którym pomyliły się pory roku.


Ponadto na naszym wspaniałym dachu znajdują się trzy stale obiekty warte uwagi:

Pierwszym jest siłownia, niezbyt wielka, ale wystarczająca - są rowerki, bieżnie, atlas, ciężarki i muza z hinduskiego radia. Czasami może bywać trochę tłoczno, ale to akurat można w tym kraju powiedzieć o wszystkim.

Drugim jest telewizor, który przyciąga pracowników (szczególnie technicznych, strażników czy ziomków z kuchni) na mecze krykieta. Sam krykiet właściwie zasługuje na własny temat, ale ciągle mam nadzieje ze podejmie się tego ktoś inny**.

**Propozycje prosimy nadsyłać pocztą elektroniczną.

Trzecim jest stół do gry w carrum. Ten temat dostaje przydział na osobny wpis. Powyżej.

niedziela, 21 marca 2010

Święta

Nadchodzi Wielkanoc, więc już pora opisać Boże Narodzenie.

25 grudnia wszyscy (czy też prawie wszyscy) praktykanci AIESEC zebrali się w przestronnym mieszkaniu w Andheri. W końcu jesteśmy jedną wielką rodziną, co nie? Kto mógł (i miał jakiś pomysł), przyniósł czy też upichcił coś tradycyjnego ze swojego kraju.

Ja pomyślałem najpierw o plackach ziemniaczanych, ale z powodu braku miksera (albo nawet tarki), nie mówiąc już o świątecznym lenistwie do skrobania ziemniaków, szybko zmieniłem plan na operację "naleśnik". W sklepie udało mi się dobyć całkiem przyzwoity dżem truskawkowy, a w necie znalazłem kilka przepisów, które po połączeniu stworzyły całkiem realnie wyglądającą receptę. Problem zaczął się w trakcie pieczenia, a właściwie w trakcie przewracania ciasta. Cóż... pierwsze dwa okazy wyglądały jakby przeżyły koszmar okopów pierwszej wojny światowej. Na szczęście z pomocą przyszła Maria z Kolumbii, która szybko i zręcznie upiekła całą resztę (tajemnicą sukcesu okazała się lepsza łopatka do przewracania ciasta). Ostatecznie naleśniki były całkiem smaczne i posłużyły jako zakąska przed resztą specjałów takich jak ziemniakowate banany z afryki czy rosyjskie sałatki.





Ambasada Polska

Nie wiem jak wyglądają ambasady Rzeczypospolitej w innych zakątkach naszej wesołej planety, ale tutejszy oddział jest naprawdę niezły.

Spotkanie numer 1:
Środa, 18 listopad - z okazji Święta Niepodległości.. Zaraz, zaraz dawno mnie w domu nie było, ale święto narodowe jest chyba 11. Ach, no tak, ale to miało związek z Solidarnością, ale nie potrafię znaleźć na guuglu o co właściwie chodzi. Nieważne. Oczywiście obowiązuje strój oficjalny, ba, nawet przy wejściu chcieli ode mnie wizytówkę :D. Oprócz, naturalnie Polaków, przybywa także wielu Indusów, związanych z ambasadą i międzynarodowymi stosunkami Polsko-Indysjkimi. Wieczór minął na pogaduszkach przy darmowym drinku (Belvedere w dowolnych ilościach), na oficjalnych przemowach i pokazie tradycyjnego indyjskiego tańca w wykonaniu wnuczki jednej z Polek, która przybyła tutaj w pewnym punkcie burzliwej historii. Nie zabrakło też jedzenia: barszcz czerwony nie był zły, ale to bigos został gwiazdą wieczoru - był naprawdę wyśmienity.

Spotkanie numer 2:
Zbliżają się święta, więc dobrze by było zorganizować jakieś polskie tradycyjne spotkanie.
24 grudnia - zostaliśmy zaproszeni przez ambasadora i jego żonę na Wigilię do ich apartamentu na Malabar Hill, które jest jedną z bogatszych dzielnic Bombaju - tutaj znajduje się większość ambasad). Ponieważ część z praktykantów-Polaków była na wycieczce, na wieczerzy pojawiłem się ja, Agata, Ela oraz Anka z Prashantem. Oczywiście było też kilku innych rodaków zaproszonych przez ambasadora.
Na kolację były - barszcz z uszkami, zupa grzybowa, śledź (jak dla mnie, zwycięzca konkursu na najlepsze danie w okolicy) oraz pierogi. Ach śledź....
Po wigilii wybraliśmy się (tzn. "młodzież") na imprezę na dach jednego z wieżowców. Cóż, w Indiach 24 grudnia jest "tradycyjnie" dniem dyskotek. Muza, drinki i niezły widok...



Spotkanie numer 3:
Idąc za ciosem, ambasada polska organizuje "koktajl noworoczny", ponownie w domu ambasadora. Ludzi jest zdecydowanie więcej niż na Wigilii, i jak zwykle nie zabrakło dobrego jedzenia i dobrych trunków. A po koktajlu młodzież znowuż wybrała się na imprezę.



Podsumowując, cała reszta praktykantów zazdrości nam naszej ambasady, co może w jakimś stopniu wiązać się z darmowym alkoholem i jedzeniem. Niewątpliwie w porównaniu do innych ambasad polska wypada najlepiej. Na przykład amerykańska: zorganizowała dzień Świętego Patryka na swoim dachu, ale właściwie najlepszą rzeczą była możliwość napicia się Guinnessa (6$ za puszkę). Dużo lepiej sprawili się Brazylijczycy, którzy sprowadzili jeden z ich zespołów z gorącą, latynoską muzyką do jednego z klubów w centrum miasta.

W każdym razie najlepsze imprezy i tak sponsoruje ambasada polska.

Ach i tak sie zastanawiam, czy wiecie na co idą nasz... wasze podatki? :P