czwartek, 24 marca 2011

Slums slumsów

Dharavi - czyli szef wszystkich szefów wśród slumsów Indii, a może nawet całej Azji. Znajduje się właściwie w centrum Bombaju – może nie szefem wszystkich szefów wśród centrów, ale całkiem blisko, chyba niewiele więcej niż 10 kilometrów od hotelu Tadż (ja mieszkałem jeszcze 20 km dalej, a gdzie tam jeszcze do tablicy wyjazdowej..). Liczby opisują to miejsce całkiem ładnym równaniem, które idealnie wpasowywałoby się na jakąś podkoszulkę:

Milion osób na powierzchni 1.7 kilometra kwadratowego

Doliczając miejsce na szeroki kanał ściekowy, czarująco czarny, wijący się urokliwie przez sam środek (co za marnotrawstwo miejsca!).

Zaczynając od końca, lub na odwrót, po Dharavi organizowane są wycieczki ‘Reality Tour’, za przyzwoleniem i pewnie jakąś pomocą mieszkańców tego uroczego zakątka. Ponadto biuro organizuje także jakieś kursy/szkolenia dla ludzi ze slumsu, dzięki wpływom z turystów - 500 rs za osobę za 4-godzinną wycieczkę, a chętnych całe morze. Ponieważ ulice niekoniecznie nadają się do przemieszczania tłumów*, to turystów dzieli się na grupy.

* Mowa oczywiście o tłumach białych, nieporadnych obcokrajowców, którym grozi zetknięcie się dosłownie ze wszystkim, i których trzeba prowadzić za rączkę. Lokalne tłumy, mimo iż znacznie większe, przechadzają się zwinnie i ledwo zauważalnie, nie robiąc zbytniego szumu w związku z bandą dziwaków z innego świata.

Zwiedzającym musi być trochę przykro… że nie mogą robić zdjęć swoimi aparatami kosztującymi więcej niż niektórzy z tutejszych robotników widzi przez kilka lat. Cóż, taki wymóg, w zamian dostaniemy wszyscy kilka fotek na maila.

Tak więc nie mam żadnych zdjęć, i nie ma sensu zamieszczanie plików ściągniętych z guugla, jak będziecie chcieli to sobie przecież sami znajdziecie. Zamiast więc iść na łatwiznę, postaram się zamieścić przepiękny opis. Albo jakiś opis. Zobaczymy, co wyjdzie.

Wychodzimy więc naszą grupką z przewodnikiem ze stacji kolejowej Mahim. Stacja jakich w Bombaju są dziesiątki, tłoczna, gwarna i o specyficznym zapachu (według niektórych można poznać, jaki przystanek się mija, na podstawie nosa). Po przejściu kawałka nie mniej standardowej drogi wchodzimy na most i tu jest pierwszy przystanek – przed nami rozpościera się morze blaszanych dachów slumsów. Sama blacha ma zazwyczaj kolor brudnoszary, ale po całym tym dachowym świecie rozsiadły się sterty kolorowych butelek, cegieł, ubrań, i niebieskie foliowe płachty. Po przymrużeniu oczu całość wygląda jak rozsypane i pomieszane puzzle z różnych układanek. Aż wierzyć się nie chce, że tu mieszka i pracuje milion ludzi! Przecież cały teren mieści się jak na dłoni, ograniczony kilkoma wyższymi, (prawdziwymi) budynkami, jeden kilometr w tą, drugi w tamtą. Gdyby nam ktoś nie powiedział, to pewnie nawet byśmy nie przystanęli, w końcu podobne widoki są we wszystkich innych częściach miasta. Więc zejdźmy na dół i zobaczmy, co tu jest takiego szczególnego.

Całe Dharavi dzieli się na dwie części, pracowniczą i mieszkalną, my zaczniemy od tej pierwszej. Wchodzimy więc w labirynt ulic przecinających owe stosy puzzli, które teraz urosły i już przesłaniają większość obrazu - sterczące obojętnie budynki, zbite z taniej blachy, zazwyczaj wznoszące się na wysokość drugiego piętra. Wspomniane już tłumy wedrują w koło, a na ulicach piętrzą się losowo porozrzucane zwały śmieci. Ot, slums. Przynajmniej tak nam się wydaje na pierwszy rzut oka. Drugi rzut gałek ocznych, tym razem pokierowany słowami przewodnika, uświadamia nam, jak bardzo się mylimy. Przed nami toczy się dobrze zorganizowany proces produkcyjny fabryki „Dharavi co.”. Jednym z bardziej intratnych i popularnych biznesów jest przetwarzanie plastiku. Jak wygląda taki proces? Na szczęście wywiadu udziela nam butelka coca-coli.

„No, jeszcze kilka dni temu byłem butelką. Przywieziono mnie tu z daleka, ale nie poleżałem sobie zbyt długo na ulicy. Tak jak tysiące innych ton dziennie, zostaliśmy przebrani przez Hindusów, którzy w tempie błyskawicy oddzielają lepsze plastiki od gorszych (ha! Dobrze ci tak, głupia butelko po oleju, to ja mam ładniejszy kolor! :P). Później nie było już tak różowo, gdyż zostałem pocięty na kawałki. Ale za to następnie przeniesiono mnie do zakładu, gdzie po przyjemnej, orzeźwiającej kąpieli wystawiono mnie na dach, gdzie mogłem sobie poleżakować w słoneczku przez kilka dni. Cóż, potem mnie co prawda stopili, wytłoczyli ze mnie rurki i ostatecznie zgranulowali, ale za to teraz czeka mnie kariera i pewnie zostanę jakąś ważnym przemysłowym plastikiem (na branżę butelek do picia już nie mam szans), ale to już poza granicami Dharavi, może nawet dotrę na drugi koniec świata?..”

Recykling plastiku jest największym biznesem, ale nie jedynym. W innych zbitych z blachy rekinach przemysłu przetwarza się właściwie wszystko, co możliwe: tekturę, papier, żelazo czy zużyte puszki po oleju  i benzynie (z którymi ciężko się robi wywiady, bo mają traumatyczne przejścia po czyszczeniu kwasem).

Warunki pracy, jakby to powiedzieć, nie są najlepsze, a miejscowe zakłady z jakiś niewytłumaczalnych powodów nie wygrywają nagród za bezpieczeństwo stanowisk pracy. Do wielu „fabryk” nie możemy wejść, gdyż atmosfera jest zbyt zanieczyszczona i szkodliwa ,a wyjątkowo dobrze „zabezpieczone” maszyny z mrocznych otchłani patrzą na nas jakby chciały zjeść nasze palce. Natomiast pracujący ludzie przebywają tu godzinami, bez żadnej ochrony, czasem tylko z mierną chustką na twarzy. Ale w odróżnieniu od maszyn, ich oczy są pogodne, a na ustach często gości uśmiech.

I tu dochodzimy do sedna i celu całej wycieczki – to nie jest biedny slums, gdzie ludzie dogorywają w beznadziei. Na pewno jest im ciężko, przez całe raczej krótkie życie, ale coś robią. Potrafią żyć i potrafią być z tego szczęśliwi. Właściwie to są tu z wyboru. Miasto chciałoby ich przenieść na obrzeża miasta, a samo Dharavi zaorać i wykorzystać ziemię (jedną z droższych na świecie) na jakiś inny biznes. I pewnie kiedyś tak zrobi, ale na razie praca wre. A wyniki? Prawie 5000 firm generuje około 600 milionów dolarów obrotu rocznie. To zdecydowanie o niebo lepiej niż na zacofanych wsiach – właściwie dużą część mieszkańców można uznać za klasę średnią, którą stać by było na normalne mieszkania – ale wolą zostać w slumsie. Dharavi jest zdecydowanie niesamowitym miejscem.

Wychodzimy już z mrocznych i całkiem wielkich hal fabrycznych (biorąc pod uwagę wymiary całego obszaru), i przechodzimy do dzielnicy mieszkalnej. Granicą jest ów kanał ściekowy z początku posta. Czarny jak noc i pachnący jak czeluście piekła. Leży w nim tyle śmieci, że można by po nim przejść wzdłuż suchą stopą (tak jak rzeką Ankh z powieści „Świata Dysku” Terrego Pratchett’a). Na szczęście do przekroczenia tej otchłani można też użyć mostu.

Po drugiej stronie uliczki stają się znacznie, a czasem wręcz niemożliwie wąskie, tak iż trzeba przechodzić bokiem (haha, chyba na takie zwiedzanie nie zabierają „standardowych” Amerykanów (no offence, guys)). Możecie sobie wyobrazić, ile w takich przesmykach jest światła. A trzeba się strzec, żeby nie zawadzić o coś głową i nie zostawić tu części siebie. Nie ma tu co prawda fabryk, ale znajdują się zakłady „lżejsze”, takie jak piekarnie i tradycyjne garncarnie, nie licząc oczywiście masy sklepików i jadłodajni, szpitali, doktorów itp. Są też szkoły, te państwowe jednak nie cieszą się zbytnim poważaniem, więc kto może, to wysyła dzieci do prywatnych lub takich jak ta prowadzona przez tą samą organizację, co obsługuje naszą wycieczkę.

W slumsie brakuje oczywiście wody i toalet, nieliczne przestrzenie nie wypełnione domami to wysypiska śmieci, które służą także jako place zabaw.

W Dharavi żyją zarówno wyznawcy Hinduizmu, jak i Muzułmanie. Stosunki pomiędzy obiema społecznościami bywały różne. Kiedyś ponoć żyli za pan brat, ale przyszły lata 1992/93. Spór o jedno ze świętych miejsc* leżących gdzieśtam-za-górami-lasami przerodził się w zamieszki, w czasie których w Bombaju zginęło około 900 osób, a część „akcji” toczyła się także w Dharavi. Może niektórzy kojarzą sceny z „Slumdog Milionare”, w których ginie matka głównego bohatera – właśnie o tym mowa. Według naszego przewodnika, obecnie wszyscy uznają, że to była sprawa polityczna (pewnie wybory), i obie grupy ponoć znowu żyją w przyjaźni. Jako dowód pokazał nam warsztat należący do Muzułmanina, w którym wytwarzano drewniane… ołtarzyki dla Hindusów.

*Hindusi i Muzułmanie mają pewne trudności w dogadaniu się co do kilku świętych ziem. Ci pierwsi wierzą, że stamtąd pochodzą ich święci mężowie/bogowie, a ci drudzy mają tam meczet. Takie sprawy rozwiązuje zazwyczaj sąd najwyższy, chociaż dyskusja może też polegać na przykład na zdemolowaniu świątyni albo wyeliminowaniu kilku przeciwników. W czasie mojego pobytu także toczył się podobny spór, i skoro sąd miał ogłosić werdykt o 15:30, to większość osób z biura poszła do domu już o 14. Ostatecznie sędziowie uznali, że na spornym miejscu powstanie szpital i chyba obyło się bez (większych) niepokojów.

Wycieczka oczywiście nie mogłaby się odbyć bez łyku uwielbianego tutaj czaju (herbaty gotowanej z przyprawami i mlekiem). I na tym właściwie można by zakończyć. Pytanie tylko, co w końcu zobaczyliśmy. Czy to, jak dobrze potrafią sobie radzić ludzie, co chcieli przede wszystkim pokazać przewodnicy, czy też wielką nędzę, po którą przyszli turyści? Cóż, każdy dostanie to, czego szuka ;]

czwartek, 17 marca 2011

Panta rhei

Wszystko płynie, a szczególnie rzeki w okresie monsunu. To podnosi poziom wód, a krajobraz nawet takich sucharków jak Rajastan staje się zielony. Można wrócić w to samo miejsce, a jednak będzie zupełnie inaczej.

Takie proste wytłumaczenie dla faktu, że pojechałem na weekend znowu do Udaipuru, chociaż lepszym powodem jest to, że nie chciało mi się samemu siedzieć w Bombaju, więc postanowiłem dołączyć do moich dwóch kolegów Kolumbijczyków - Santiago i Cesara.

Sceneria okazała się naturalnie dużo bardziej deszczowa niż ostatnim razem, ale dzięki temu także bardziej orzeźwiająca. Symbolem zmiany było jezioro, którego poziom podniósł się na tyle, że nawet pod mostem łączącym dwie części miasta pojawiła się woda! Dla porównania zestawiam poziom wody na zdjęciach z lutego (pora sucha, na górze) i września (deszczowa, na dole).



Jak w każdej przygodzie w Indiach, dzień, zaraz po wyjściu z długodystansowego autobusu, zaczyna się od wytargowania się z rikszarzem i znalezienia pokoju o rozsądnej cenie i liczbie komarów. Zaraz potem można wybrać się na miasto.

Ponieważ pamiętałem wszystkie mniej i jeszcze mniej inteligentne dowcipy z poprzedniej wizyty w pałacu, mogłem sam oprowadzić naszą małą wycieczkę, dzięki czemu wizyta nie wydała się powtórką z rozrywki.


Po południu zdecydowaliśmy się wynająć skuterki, co było znakomitym pomysłem, chociaż targowanie się  o cenę zajęło nam niemało czasu. I jeszcze następna godzinka w szalonym korku przy wyjeździe z miasta,  ciągnącym się jak pijany wąż wśród bardzo ciasnych uliczek (czytaj: główna ulica wyjazdowa). Za to już dalej jazda była samą przyjemnością. Jak zwykle jechaliśmy na oko, starając się dotrzeć jakże uporządkowanym i logicznym labiryntem dróg w stronę pobliskich wzgórz. Tam, po przekroczeniu bram parku, wdrapaliśmy się na skuterkach stromymi serpentynami na szczyt góry, na której znajdował się pałac monsunowy. Podczas jazdy najbardziej w oczy rzucały się .. ważki, które roiły się setkami i poważnie ograniczały możliwą prędkość (nie jest łatwo prowadzić z obiema rękami przesłaniającymi twarz).


Dzień zakończyliśmy na pokazie tradycyjnych tańców w lokalnym muzeum. Szkoda, że Santiagowi skończyły się baterie, bo było co oglądać, a kolejne prezentacje były coraz lepsze.

Tak więc oglądaliśmy:
  • Inscenizację walki bogini i demona.
  • Taniec z płonącymi dzbanami na głowach
  • Taniec z dzwonkami
  • Kukiełkarza z lalką tancerki i magika
  • Taniec w kółku (brak mi innej nazwy)
    A to wszystko w rytm śpiewu i muzyki ludowej. Największe wrażenie zrobił na wszystkich zgromadzonych taniec z pustynnych rejonów Radżastanu, w którym to tancerka wykonywała rożne sztuczki z coraz to większą liczbą dzbanów na wodę ułożonych na jej głowie. Na samym końcu liczba garnców doszła do ośmiu i wszystkie razem miały wysokość ponad dwóch metrów! Kolejne wyzwania przed tancerką to:
    -zdjęcie zębami chusteczki z figurki ustawionej na ziemi (na poniższym zdjęciu)
    -taniec na miedzianym talerzu - tancerka stoi obiema nogami na misce i przenosząc ciężar ciała wybija rytm uderzając miską o ziemię
    -taniec na kawałkach szkła (ale to szło było z tych nietłukących się i nie ostrych)



    Drugiego dnia wynajęliśmy taksówkę i pojechaliśmy do pobliskich (niecałe 100 km) atrakcji turystycznych. Pierwszy był XV wieczny fort Kumbhalgarh, o którym mówią, że jest otoczony drugim co do długości murem na świecie. Wikipedia mówi co innego, stawiając go na 3 stopniu podium. Cóż, różnica zdań. Cała konstrukcja robi dobre wrażenie, pomimo że jak wiele zabytków w Indiach jest trochę zaniedbana. Szczególnie widok ze szczytu fortu na całą okolicę jest wyjątkowy. Warto także wyjść poza obręb głównych budowli i udać się na mały spacerek w poszukiwaniu zagubionych w dżungli ruin i świątyń. No, może faktycznie nie było tam dżungli, ale i tak warto się rozglądnąć (w ucieczce od tłumów, chociażby).



    Drugim punktem naszej wycieczki był lunch. Co prawda skasowali nas jak turystów, ale posiłek był naprawdę dobry i najedliśmy się do syta.


    Po kilku następnych godzinkach w samochodzie dotarliśmy do świątyni dżinijskiej położonej w miejscowości Ranakpur. W odróżnieniu od Palitany jest tu zaledwie kilka obiektów sakralnych, ale za to główna świątynia nadrabia wielkością - ma prawie tysiąc pięćset kolumn. Zdobienia wewnątrz są niezwykle bogate, a całość lśni marmurem. Ranakpur otoczony jest górami i lasami, co dodaje uroku i tworzy cichą, spokojną atmosferę.



    Na koniec drugiego dnia, po powrocie do hotelu, udaliśmy się na seans ' Ośmiorniczki' - film, który jest tu grany prawie co wieczór i w którym Roger Moore jako 007 przeżywa przygody między innymi właśnie w Udaipurze. Po oglądnięciu stwierdziliśmy, że niektóre rzeczy się tutaj nie zmieniły od 1983. Na przykład riksze dalej wyglądają tak samo, przy czym na filmie jeździły zdecydowanie szybciej...

    Ostatniego dnia, jako że weekend był tym razem trochę dłuższy, wybraliśmy się na szał zakupów pamiątek. W Indiach można kupić wiele różnorakich drobnostek, pytanie tylko co jest oryginalne i warte uwagi, a co jest zwykłym, masowo produkowanym kiczem. Zazwyczaj ta granica jest dosyć płynna, szczególnie gdy mieszka się tutaj przez jakiś czas i wszystko ulega pewnemu rozmyciu. Właściwie zakupy są przygodą samą w sobie, a czasem wydaje się, że bardziej polegają na spotykaniu się ze sprzedawcami niż na konsumpcyjnym zgarnianiu przedmiotów.

    A na końcu znowu nocny autobus powrotny do Bombaju. I niby wszystko zostaje takie same, ale jednak się zmienia. Chociaż tutaj raczej powiedzieliby, ze kręci się w kółko. No cóż, przynajmniej jest ciekawie.


    Jakby ktoś pytał, czy krowy są na ulicach, to tak, są ;]

    piątek, 4 lutego 2011

    Kraina zrujnowanych świątyń

    Hampi to malutkie miasteczko położone mniej więcej na drodze z Bangalore do Bombaju. Hmmm, droga to duże słowo, szczególnie w porównaniu do niektórych autostrad i dróg szybkiego ruchu (jak na przykład Delhi-Amritsar czy West Coast Road z poprzednich postów). Ta, po której jechaliśmy, składała się w większości z dziur. Dobrze, że przynajmniej było sucho, bo chyba tonęlibyśmy w błocie. Może powodem tego stanu jest to, że tą trasą jeździły głownie autobusy i ciężarówki. Jak tak o tym myślę, to właściwie widziałem tylko wielkie samochody (oraz dużo kurzu i piachu).
    Samo miasteczko jest naprawdę malutkie, chociaż nawet stutysięczne miasto w Indiach można by nazwać małym. Ale Hampi to właściwie jedna uliczka, z jednej strony zamknięta przez leciwą świątynię Virupaksha, a w drugą otwierająca się starożytnym deptakiem na kamienne wzgórza. W samym Hampi (poza wymienioną świątynią) nie ma niczego ciekawego – kilka sklepów, biur podróży i restauracji. Natomiast w obrębie kilkunastu kilometrów kwadratowych, zagubione wśród wzniesień, stoją pozostałości średniowiecznego imperium Vijayanagara. Jadąc nierównymi dróżkami co chwilę natykamy się na zrujnowane pałace, świątynie i stojące samotnie wieże. Znakomicie wpasowują się w krajobraz, który jak już wspomniałem, składa się z zazwyczaj bezleśnych wzgórz pokrytych wielkimi głazami, które czasem przyjmują ciekawe kształty.

    W samym miasteczku kupiłem bilet powrotny do Bombaju w trzecim odwiedzonym biurze - w każdym kolejnym dostawałem coraz niższą cenę - za tą samą opcję. 

    Na początek najważniejsze - ikoną Hampi jest kamienny powóz*, z kołami które kiedyś mogły się kręcić**. Kilka metrów dalej możemy podziwiać fantastycznie wyrzeźbione świątynie.

    *właściwie tu wszystko jest kamienne, więc kończę się powtarzać. Czytając dalej możecie dorzucić ten przymiotnik w dowolne miejsce i pewnie będzie mu tam dobrze.
    **na przykład: z kamiennymi kołami, które mogły się kamieniście kręcić na kamiennych podporach, a to wszystko w kamiennym mieście otoczonym kamiennym murem. A pan w kamiennej budce nie uznał mojej książeczki rezydenta i z kamienną twarzą sprzedał mi bilet za 250 rupii, zamiast za 10. I pieniądze znowu jak kamień w wodę….

    Okolice można zwiedzać na różne sposoby, rikszą, skuterkiem, rowerkiem, a nawet, w pełnym upale, pieszo - i nawet była jedna osoba, która przespacerowała się te kilka-naście dobrych kilometrów, i o dziwo, nie byłem to ja (wybrałem rower). Kolejne zespoły świątyń, pałaców, zbiorników wodnych są od siebie czasem znacznie oddalone, a próba zobaczenia ich wszystkich może okazać się dość męcząca i szybko wysysająca zapasy wody, wobec czego oprócz mapki należy wziąć ze sobą co najmniej jedną butelkę jakiegoś napoju.    
    Nie bardzo wiem co jeszcze pisać o tych całych zwałach kamieni. Są, są ładne, i jest ich dużo. Zdecydowanie polecam miłośnikom kamienia. A jak jeszcze raz napiszę słowo 'kamień' to coś mnie trafi (i zgadnijcie co to będzie, podpowiem że zaczyna się na 'k').  

     

    W jednej ze świątyń spotkałem Hindusa, od którego dowiedziałem się, że w okolicy mają kręcić film. I z tego właśnie powodu zjechało się tutaj całe mnóstwo ludzi, żeby podziwiać aktorów na planie. Już z daleka słyszałem wrzaski tłumu wiwatującego na cześć gwiazd filmowych. 


    Powrót też okazał się bardziej zabawny niż zazwyczaj, chociaż właściwie nieee, było mniej więcej jak zawsze. Otóż autokar do Bombaju odjeżdżał z pobliskiego miasta, do którego można się było dostać autobusem lub rikszą. O autobusie KAŻDY napotkany mieszkaniec twierdził, że odjeżdża co 20 minut. Ale mijało już 40 i nic się na drodze nie pojawiało. Rikszarze zaproponowali nam (było jeszcze 3 innych turystów w tym samym czasie) przejazd za wygórowaną cenę. Znalazł się co prawda jeden, który już chciał przystać na naszą kontrofertę, ale człowiek, który wyglądał na lokalnego 'bosa' rikszarzy, szybko go przekonał żeby zmienił zdanie. Byliśmy (my, turyści) jednak twardzi i doczekaliśmy się zardzewiałego autobusu. Jeszcze tylko pogoń przez owe pobliskie miasto w poszukiwaniu naszego autokaru i można było się spokojnie wyłożyć  na fotelu pod kocykiem (a tak, był w zestawie!). A rankiem, po otwarciu oczu, znowu Bombaj....

    piątek, 28 stycznia 2011

    Pałac Maharadży

    Mając jeden dzień musiałem wybrać pomiędzy odwiedzeniem informatycznego hubu Indii, Bangalore, a położonym 100 kilometrów dalej (a właściwie z mojego punktu widzenia bliżej) Mysore. Wybór tego drugiego okazał się trafny.


    W centrum miasta wyrasta wspaniały pałac królewskiego rodu Wodeyars. Ma co prawda niecałe 100 lat (poprzedni drewniany spłonął), ale robi niezłe wrażenie, wśród równo przystrzyżonych trawniczków i szerokich chodników. Wnętrze jest jeszcze ciekawsze niż fasada, ale niestety nie można robić zdjęć. W tym pałacu znajduje się centrum 10-dniowych obchodów święta Dasara  - na pamiątkę zwycięstwa dobra nad złem, symbolizowaną przez (a właściwie czczoną dosłownie) walkę hinduskiej bogini Chamundeshwari z jednym z bardziej wrednych demonów. Parada ostatniego dnia święta przyciąga rzesze i musi być fascynująca. W wyobrażeniu sobie tego wydarzenia pomagają co nieco malowidła w pałacu, wokół jednej z większych komnat ciągną się obrazy kawalerii, słoni, wielbłądów i piechoty, każdy oddział w swoich unikalnych barwach, paradujący wśród tłumu gapiów.


    Poza pałacem w Mysore jest jeszcze wiele innych zabytków/pomników, ale moją uwagę przykuły tylko dwa. Pierwszy to wielki targ – tutaj na reszcie można poczuć zapachy, które nie wywracają nosa na drugą stronę. Woń warzyw, owoców, kwiatów i perfum oraz koloryt stoisk urzeka i wciąga na dłużej.


    Drugie ciekawe miejsce to malutkie muzeum tradycyjnej południowoindyjskiej sztuki. Wystawione tutaj rzeźby muszą chyba pochodzić z jakiegoś szalonego snu.