niedziela, 30 maja 2010

Miasto polecane przez Lonley Planet

Kilkanaście stopni Celsjusza temu, w środku lutego, zaczęła się tygodniowa wyprawa, której celem były najbardziej znane miejsca Indii, jak Delhi i Agra. Ale o tym później, w innych odcinkach. Najpierw spędzimy przyjemny weekend w Udaipurze.

Od razu możemy pominąć podróż autobusem z Bombaju. Autobusem pół sypialnym - w jednej części były łóżka, w innym siedzenia - my akurat trafiliśmy na te drugie, co mi nawet odpowiadało, bo lepiej śpi mi się w fotelikach niż w przy-krótkawych, dwuosobowych łóżkach. Szczególnie gdy droga jest wyboista - wtedy człowiekiem rzuca tak, że ledwo da się unikać obijania się o sufit, nie wspominając o jakiejkolwiek możliwości wyspania się - o czym przekonaliśmy się wyjeżdżając z Udaipuru.

Ach zapomniałem o przedstawieniu bohaterów. W drogę wyruszyliśmy: ja, Nicolas i Anca - szalony demon z Rumunii. W czasie podróży nasz skład będzie się zmieniał, ale na pierwszy weekend to by było tyle.

Udaipur leży w największej prowincji Republiki Indii - w Radżastanie. Region ten posiada niewątpliwie ciekawą hisotrię, która jednak zazwyczaj zalana jest krwią i opisuje walkę lokalnych ludów, takich jak Radźputowie, Gudżarowie i Bisznowie (wybaczcie osobiste tłumaczenia z angielskiego, rosyjskiego i niemieckiego) z licznymi najeźdźcami: Muzułmanami (Mongołami), Afgańczykami czy Imperium Brytyjskim.




Udaipur nosi miano miasta jezior, a także bywa zwane "Wenecją wschodu". Nietrudno się domyśleć dlaczego - krajobraz zdominowany jest przez całkiem spore zbiorniki wodne - Pichola w centrum i Fateh Sagar na północy. Nad brzegiem tego pierwszego przepięknie położony jest imponujący zespół pałacowy - do niego też skierowaliśmy swoje pierwsze kroki. Wynajęcie przewodnika kosztowało nas, o ile dobrze pamiętam, 100 rupii, więc nie namyślaliśmy się długo. Okazało się to... ciekawym pomysłem, jako że przewodnik miał kilka "prześmiesznych" żartów, które opowiadał wszystkim kolejnym zwiedzającym. Pewnie po pracy siedzą sobie z kumplami przy czaju i opowiadają, jak to zrobili w konia kolejne grupy turystów. Zobaczmy czy wy też się dacie nabrać (niestety nie mam oryginałów, ale te obrazki powinny wystarczyć):
1. Ile tygrysów widać na obrazku (odpowiedzcie bez przewijania):










Otóż jest tylko jeden - obraz przedstawia kolejne etapy polowania, tak jakby kilka rysunków połączono w jeden.
2. A teraz, ile tygrysów jest na rysunku?:










To nie są tygrysy, ale lwy... buahahaha...
3. Winda. Dwie Windy. Przewodnik prosi nas o próbę popchnięcia drzwi do windy dla służby. Ho ho ho, drzwi są tylko namalowane - numer, jaki władca wyciął swoim podwładnym. Dowcipniś. Cóż, i tak miał lepsze poczucie humoru od niektórych władców znanych z historii, których cieszyło dożywianie lwów i tygrysów, z aktywnym udziałem publiczności.
4. Był jeszcze kawał z walkami słoni, które zostały zakazane przez parlament, jako że posłowie nie chcieli mieć konkurencji, czy jakoś tak...
*Walka słoni polegała na tym, że dwa zwierzęta, wraz z kierującymi z ich pleców ludźmi, stawały po przeciwnych stronach muru, który sięgał im do kolan. Słonie chwytały się za trąby i próbowały przeciągnąć przeciwnika "na swoją stronę". Przegrywało zwierzę, które jako pierwsze dotknęło nogami muru.

Poza żartami, w pałacu znajduje się wiele miejsc godnych uwagi - wieże, komnaty, balkony i ogrody, z których najciekawszy znajduje się na .. dachu. Trik okazuje się prosty - cała budowla położona jest na wzgórzu, którego wierzchołek właśnie łączy się z dachem, umożliwiając posadzenie drzew na środku marmurowego placu. Ponadto w pałacu znajduje się mnóstwo placyków i dziedzińców. Na jeden z nich spoglądać można przez jedno z siedmiu okien - pewny maharadża miał siedem żon, stąd liczba okien. Cóż, widocznie każda musiała mieć własne. Na zdjęciach warto zwrócić uwagę na przewijające się elementy słońca - symbolu królestwa Mewar, oraz pawia - symbolu królów.







Przy okazji krótkie wyjaśnienie tytułów królewskich. Maharadża jest wyższy od Radży, ale niższy od Maharany.

W mieście znajdują się jeszcze dwa inne pałace.

Pierwszy z nich, Jag Niwas, położony jest na środku jeziora. Obecnie znajduje się tam pięciogwiazdkowy hotel należący do sieci Taj, wobec czego wstęp mają tam tylko goście. Booogaci goście. Pałac/hotel najbardziej znany jest z tego, że nakręcono tutaj kilka scen do filmu (właściwie już serialu) o przygodach agenta 007. Obraz ten nosi tytuł "Ośmiorniczka", a Roger Moore zagrał w nim główną rolę. Jeśli ktoś nie widział, to nie ma problemu - w każdej liczącej się restauracji puszczają ten film codziennie, przez 365 dni w roku, zazwyczaj o godzinie 19 lub 19:30.
Na tym samym jeziorze jest jeszcze druga wyspa, Jag Mandir, na której znajduje się restauracja. Prom kosztuje ponad 300 Rupii (i na wyspie nie ma właściwie nic poza restauracją), wobec czego my wybraliśmy dużo tańszy przejazd łódeczką dookoła obu wysp.





Drugi pałac, Monsunowy, położony jest na wzgórzu nieopodal miasta. Jest wspaniałym punktem widokowym na całą okolicę, a szczególnie warto tam pojechać w czasie zachodu słońca, co też uczyniliśmy.






Sam Udaipur charakteryzuje się gęstą zabudową, bogato zdobionymi świątyniami i wąskimi uliczkami pnącymi się losowo w górę lub dół. Jest kilka muzeów, największy turban świata, kilka pralni nad jeziorem i mnóstwo sklepów z pamiątkami. Najbardziej rzucającym się w oczy elementem są jednak reklamy, zawsze z dopiskiem "polecane przez Lonley Planet". Hotel polecany przez Lonley Planet, restauracja polecana przez Lonley Planet, widok Polecany przez Lonley Planet. Miasto polecane... jak w tytule.










W czasie naszego pobytu byliśmy świadkami pewnego pochodu. Właśnie chciałem napisać "dziwnego", ale właściwie dlaczego miałbym użyć tego słowa. Dziwnego może dla nas, ale skoro jesteśmy tu tylko weekendowymi zjawami, to nasza opinia jest bez sensu. W każdym razie... Siedzimy sobie w kawiarni, sącząc kawę i soczek, gdy dobiega do naszych uszu charakterystyczna muzyka. Chwilę potem przemaszerowywuje przed nami mała orkiestra, a za nimi podąża mały tłumek. Wśród idących ludzi znajdują się kobiety z całkowicie zasłoniętymi twarzami, niosące na głowach niewielkie naczynia. Kobiety ledwo szły - słaniały się na nogach i musiały być przytrzymywane przez towarzyszące im osoby. Gdy dotarły nad brzeg jeziora, padły z wyczerpania na ziemię, gdzie leżały przez pewien czas. Później grupa innych kobiet zabrała je do pobliskiego domu. Z nielicznych i niezbyt jasnych wyjaśnień dowiedziałem się, że była to ceremonia przed weselem, mająca na celu wypędzenie złych duchów - miejmy nadzieję że się udało.




Z innych ciekawych postaci - w niedzielę wybraliśmy się na przejażdżkę po mieście z jednym riksiarzem. Zobaczyliśmy północne jezioro, tak zwany "ogród królowych" oraz, jak to zwykle bywa - sklep z pamiątkami , dywanami i szarfami itp. W Indiach często się zdarza, że kierowca, który zgodził się nas podwieźć w kilka miejsc, zabierze nas też do sklepów ("only for a while, goood shoop, cheap prices, no need to buy"). Oryginalnym elementem była muzyka w rikszy - zamiast standardowych Hinduskich zawodzeń z głośników leciał hard rock. Ciekawe uczucie, jechać przez indyjskie miasto z ciężką muzą w uszach. Odjazdowe.







Zakończę jednym z chwytliwych powiedzonek naszego kierowcy, i które powstało tylko dlatego, że się rymuje, ale i tak nieźle brzmi:
*chapati - popularny chleb/placek z mąki i wody
*chai - rodzaj herbaty z dużą ilością przypraw, sprzedawany w małych kubeczkach po 5 rupii za sztukę

"No woman, no cry, no chapati no chai"!

sobota, 22 maja 2010

Wino, kobiety i śpiew

Dobra, nikt nie śpiewał, i kobiet też właściwie nie było, ale wina nie brakowało, a dzięki temu tytuł przynajmniej jest ładny.

Tak więc temat będzie o winie. Prawda, Indie raczej nie słyną z tego trunku, i daleko im do Francji, Australii czy Kalifornii, a spożycie jest mniejsze niż 1 litr per capita. Można by to tłumaczyć przytłaczającą ilością ludności, ale tak naprawdę w całej południowej Azji wino nie jest popularne.

Właściwie nie mogę sobie przypomnieć żadnego alkoholu z którego słynąłby kraj świętej krowy.

Pewnej słonecznej niedzieli wybrałem się z kumplem - Arjunem na jednodniową wycieczkę do miejscowości Nashik, położonej ok 180 km od Bombaju, co daje ponad 4 godziny jazdy. Na miejscu byliśmy około południa, i nie zwlekając, udaliśmy się do celu naszej podróży - winnic Sula. Wino o tej nazwie, mimo iż jest na rynku od stosunkowo niedawna, można bezsprzecznie uznać za najlepsze indyjskie osiągnięcie w dziedzinie fermentacji winogron.

Koszt zakupu wina w sklepie w Bombaju przekracza 1000 rupii - głównie z powodu wysokich podatków. Na szczęście w samej winnicy ceny były bardziej przyjazne.





W czasie zwiedzania się kilku ciekawych rzeczy. Winnica została założona w roku 1997 przez Hindusa, który pracował w Kalifornii. Po powrocie do swojego kraju najpierw zajął się uprawą mango, ale kiedy ten pomysł nie wypalił, przerzucił się na wino. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Z początkowych 30 akrów, winnica rozrosła się do 1500 akrów, i jest w stanie produkować 7 milionów litrów. W Indiach są dwa sezony zbioru winogron, jednakże Sula wykorzystuje tylko jeden - od stycznia do marca. Pomijając dalsze fakty na temat produkcji, fermentacji i butelkowania, przejdźmy do najlepszej części zwiedzania winiarni, czyli do degustacji. Po kolei mieliśmy okazję spróbować sześciu różnych win: musujące, 2 rodzaje białego, jedno czerwone, jedno różowe i jedno.. hmm chyba też różowe.





Po degustacji kupiliśmy całą butelkę czerwonego wina i spędziliśmy upalne popołudnie siedząc w cieniu na balkonie winnicy, podziwiając okolice, odpoczywając z dala od głośnego i zanieczyszczonego Bombaju. Kieliszek wina, drobna pogawędka i bryza znad jeziora. W międzyczasie spotkaliśmy kolegę Arjuna, który mieszka w Nashik. Razem pojechaliśmy do następnej winnicy i dotarliśmy nad brzeg jeziora. Pod wieczór ów kolega zabrał nas jeszcze do swojego domu, gdzie spotkaliśmy jego rodziców.





Co prawda powrotny autobus do Bombaju wyssał z nas całą radość dnia, szczególnie przejazd przez dzielnicę Thane, gdzie powietrze motywuje do nieoddychania, ale i tak była to przyjemna wycieczka.

niedziela, 16 maja 2010

La plaża

Wraz z nadejściem weekendu zawsze pojawia się pytanie, co robić. Oczywiście można zostać w domu i próżnować na internecie. Można także wybrać się na jakąś imprezę, do klubu czy do kina. Kolejną opcją jest wycieczka za miasto, ale do tego trzeba potrzeba trochę mobilizacji oraz dobrego pomysłu. A właściwie dobrego miejsca, a tych, mimo wszystko, nie jest aż tak dużo. Hmm, chyba że się dobrze rozejrzymy.

Od pewnego czasu przewijał się pomysł wybrania się na plaże w okolicach Alibagu, jako że te w Bombaju nie zachęcają do pływania, czy nawet poleżenia na piasku (za to są idealnym miejscem do zjedzenia czegoś dziwnego i kupienia różowego słonika od lokalnego sprzedawcy). Tak więc w końcu razem z Santiago zdecydowaliśmy się zorganizować małą wyprawę w celu odkrycia jakiegoś nowego miejsca na weekendowy wypad. Miało z nami jeszcze pojechać kilka innych osób, ale ponieważ nikomu nie chciało się wstać wcześnie rano w niedzielę, to zostaliśmy sami. No cóż, jakbyśmy zawsze czekali na wszystkich innych to nigdy byśmy nigdzie nie doszli.

Dotarcie do Alibagu nie było zbyt skomplikowane... względnie. W końcu musieliśmy skorzystać z rikszy, pociągu, taksówki, promu, autobusu i znowuż rikszy. W szczegółach wygląda to tak: Alibag jest nadmorską miejscowością położoną ok. 35 kilometrów na południe od Bombaju. Dojazd autobusem zabiera około 4 godzin (!). Znacznie szybciej, a co ważniejsze, znacznie przyjemniej (!!!) możemy dostać się tam promem, odpływającym spod Gateway of India. Rejs trwa godzinę i kosztuje, w zależności od przewoźnika, od 65 do 100 rupii. W cenę biletu wliczony jest także bilet autobusowy z przystani do samego miasta - następne 40 minut drogi, już nie takiej odświeżającej jak bryza na promie, ale dalej dużo lepszej niż piekielne wyziewy w Bombaju.



Sam Alibag nie jest zbytnio nadzwyczajnym miejscem - jeśli nie liczyć sporadycznych kubłów na śmieci w kształcie pingwinów i królików. "Miejska plaża" jest próbą stworzenia czegoś w rodzaju nadmorskiego deptaku, ale do Sopotu czy Makarskiej "trochę" temu deptakowi brakuje.





Na wybrzeżu znajduje się wiele innych miejsc wypoczynkowych, ale niestety te "lepsze" położone są kolejne 30-40 kilometrów na południe, wobec czego nie mogliśmy do nich dotrzeć w ciągu jednego dnia. Nie namyślając się długo, udaliśmy się do oddalonej o 7 kilometrów plaży w Nagaon. Dotarliśmy tam w czasie przypływu, kiedy większość brzegu znajduje się pod wodą. Cóż, nie da się ukryć - Nagaon to nie Goa. Plaże nie są zadbane, a ciemny, trochę mułowaty piasek powoduje, że woda wygląda na brudną. Mimo wszystko jest to całkiem przyjemne miejsce na jednodniowy relaks poza metropolią. Przynajmniej temperatura morza jest idealna.




Przy okazji warto zwrócić uwagę na biznes kręcący się wokół plaż w Indiach. W wielu miejscach można przepłynąć się łódką, "bananem" lub wynająć kajak. Jest nawet opcja krótkiej przejażdżki na skuterze wodnym... ale tylko jako pasażer. Mimo, że oferta jest dość skromna i niezbyt zachwycająca (w porównaniu z resortami np. w Europie), to i tak chętnych nie brakuje.
Ach, i jeszcze jedno, skoro już jesteśmy w temacie morza (nie mam tego gdzie indziej wepchnąć) - Hindusi nie lubią zbytnio wody. Wystarczy powiedzieć, że zdecydowana większość z nich kompletnie nie umie pływać i z pewnością nie ma chęci się nauczyć. No, chyba że do wody pójdą się popluskać dziewczyny z Ameryki czy Europy - wtedy Hindusi tłumnie i odważnie idą za nimi.

Wracając do wyprawy - był to tylko zwiad. Kilka tygodni później zebrała się całkiem spora ekipa (około 15 osób, czyli większość AIESEC-owych praktykantów w Bombaju) i razem pojechaliśmy na plażę w Nagaon. Chociaż niektórym osobom plaża nie przypadła zbytnio do gustu, to ostatecznie było całkiem spoko. W każdym razie chłopaki i tak bawili się dobrze - mieliśmy piłkę i miejsce do grania w nogę, więc czego chcieć więcej.




sobota, 8 maja 2010

Poza ubitą ścieżką

Nie da się ukryć, że wiele miejsc w Indiach jest oblężonych przez turystów. Wydawałoby się, że taki odległy kraj… gdzie tam, przy obecnych stosunkowo częstych i tanich lotach (jeśli tylko wulkany na Islandii siedzą cicho), w kraju świętej krowy jest natłok obcokrajowców – z których większość posługuje się przewodnikiem Lonley Planet. Nie ma ich może aż tylu ile przed Luwrem, ale znalezienie ciekawego, unikatowego i mało znanego miejsca nie jest aż takie proste, jak mogłoby się wydawać. Na wycieczce, którą opisuję, prawie nam się to udało.

Była to kolejna z weekendowych wypraw, zaczynająca się w piątek wieczór kilkunastogodzinnym przejazdem pociągiem, i podobnie kończąca się w poniedziałek rano. Skład ekipy był następujący: Agata z Polski, Santiago i Cesar z Kolumbii oraz Maria Angela z Włoch. Głównym celem podróży była Palitana, ale o niej za chwilę. Naszym przystankiem, jak i miejscem noclegowym stało się wiochowate, półmilionowe miasto Bhavnagar, położone na północ od Bombaju, w stanie Gudźarat. Stamtąd pochodzi poniższe zdjęcie, choć budynek do złudzenia przypomina scenografię z Gwiezdnych Wojen z pustynnej planety Tatooine.




Pierwszego dnia postanowiliśmy dotrzeć na plażę. Ktoś z naszej paczki wyczytał gdzieś, nie wiadomo gdzie, że całkiem przyjemna plaża znajduje się w miejscowości (... jak sobie przypomnę to uzupełnię), zaledwie 70 km od Bhavnagar. Znalezienie transportu jest w Indiach sprawą dość interesującą. Samo wynajęcie taksówki, rikszy, czy właściwie czegoś, co ma koła i imitacje siedzeń nie nastręcza zbyt wielu problemów, jednak dyskusja zaczyna się, gdy idzie o cenę. Ponadto, w takich prowincjonalnych miasteczkach obcokrajowcy wzbudzają dość duże zainteresowanie, szczególnie jeśli wśród przybyszów znajdują się kobiety. W tym wypadku każda rozmowa z tubylcami, zazwyczaj w celu zasięgnięcia informacji, przyciąga całe tłumy Hindusów, otaczających nas kołem i gapiących się bez przerwy. Właściwie jeśli chodzi o podejście do kobiet z zagranicy, szczególnie białych, to wielu (niestety naprawdę wielu) Hindusów jest kompletnie nienormalnych. Ale ten temat jest długi i najlepiej pewnie opisałyby to panie, które były w tym kraju przez jakiś czas.

Wracając do wycieczki, w końcu zdecydowaliśmy się na autobus. Jechaliśmy około dwóch godzin przez płaskie jak stół równiny, bez żadnych ciekawszych miejsc – jedynie w Taladży, gdzie mieliśmy przesiadkę, na wzgórzu dostrzegliśmy ciekawe zabudowania fortu, ale nie mieliśmy czasu, żeby przyjrzeć się bliżej. W końcu dotarliśmy… do pustkowia, położonego na środku niczego, albo jeszcze dalej. To ledwo zasługiwało na miano wioski – była tam świątynia, kilka zabudowań i kilka sklepików, z których chyba nikt nie korzystał, ale które z pewnością chciały inspirować do miana centrum handlowego. Plaża? Buahahaha, trochę błota. Właściwie całkiem dużo błota. Prawdziwa kopalnia błota! Szczęki nam z leksza opadły, no ale skoro już tu jesteśmy, po przejechaniu 800 km, to trzeba się cieszyć tym no się ma (nawet jak się nie ma niczego). Po przebrnięciu mulistego brzegu dotarliśmy do jeszcze bardziej mulistej wody, która nie zachęcała postawienia w niej stopy, nie mówiąc już o pływaniu.





Najbardziej charakterystycznym punktem w okolicy była latarnia morska, która wobec braku jakichkolwiek innych perspektyw szybko stała się celem naszego spacerku. Hmm, powinienem raczej powiedzieć "przedzierania się przez pola i krzaki". Dla pracujących w polu wieśniaków musieliśmy chyba wyglądać jak demony z innego wymiaru. Widok z latarni był całkiem niezły, wraz z komentarzem latarnika, którego ucieszyła możliwość porozmawiania z kimś po angielsku.




Prawdziwa zabawa zaczęła się jednak później, gdy próbowaliśmy zorganizować transport z powrotem do Bhavnagar. Mimo zapewnień miejscowych (z którymi ledwo mogliśmy się porozumieć), autobus się nie pojawiał, a z powodu problemów komunikacyjnych nie byliśmy nawet pewni skąd odjeżdża. A w wiosce nie było żadnego innego pojazdu kołowego (nie liczę wołów w zaprzęgu, choć nawet i tych nie dostrzegliśmy). Nadszedł wieczór i nad naszym pustkowiem zapadła ciemność. Atmosferę wzbogacały dziwne odgłosy dzwonków z pobliskiej świątyni, bogato ozdobionej niezbyt artystycznymi, ale za to bardzo kolorowymi i ekspresywnymi figurkami demonów i dziwacznych zwierząt. Jedno z poniższych zdjęć przedstawia naszą wesołą kompanię, wcinającą chrupki i wpadającą na pomysły, że za chwilę zostaniemy zjedzeni albo złożeni w ofierze jakimś lokalnym bóstwom. Jednak w końcu nadjechał nasz autobus, dzięki czemu udało nam się wrócić do naszego hotelu na całkiem dobrą kolację. Jak to powiedział jeden Hindus na nasz widok "mniami mniami mniam". :D



Przed snem wypiliśmy jeszcze kilka drinków z naszych zapasów przywiezionych z Bombaju. Gudźarat to tak zwany „dry state”, co oznacza, że nie da się tam kupić alkoholu. Oficjalnie. Według statystyk, jest to także czwarty stan pod względem spożycia Whisky w Indiach.

Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na sen – wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Czekał nasz długi marsz, a koniecznie chcieliśmy uniknąć skwaru południa. Wynajętym z hotelu samochodem dojechaliśmy do Palitany, najświętszego miejsca Dżinizmu i głównego miejsca pielgrzymek dla osób kierujących się tym systemem wierzeń. Na szczycie wzgórza górującego nad Palitaną znajduje się prawdziwe miasto świątyń z ponad 1300 obiektami. Aby się tam dostać, należy pokonać ponad 3000 schodów, co zajmuje prawie dwie godziny. Ponadto, w czasie drogi, a także na szczycie, nie można spożywać żadnych posiłków ani pić żadnych płynów (my przemyciliśmy w plecakach kilka paczek chipsów i ciasteczek).





Same świątynie naprawdę robią wrażenie, a widok ze wzgórza jest zachwycający. Bogactwo kształtów i form, labirynty wąskich chodniczków przeplatających się wzajemnie i prowadzących do coraz to bardziej zaskakujących miejsc, puste dziedzińce i place wypełnione wiernymi skupionymi nad swoimi rytuałami – to wszystko znajduje się w obrębie murów tego niesamowitego miasta. Łatwo zgubić się, wędrując bez celu i obserwując bogato zdobione świątynie i posążki, wraz z armią ludzi, którzy codziennie myją i sprzątają każdy zakamarek tego świata wyjętego prosto z legend.












Nawiązując do początku tego posta, Palitana jest mało znanym miejscem – w biblii turystów (ciągle mówię o Lonley Planet) poświęcono jej mały akapit. Jednakże nawet tu można ich spotkać – sądząc po księdze odwiedzin codziennie pojawiają się tu obcokrajowcy. Znaleźliśmy także wpisy Polaków, i to nie mało.

Po powrocie do Bhavnagar zostało nam jeszcze trochę czasu przed powrotnym pociągiem. Spędziliśmy go głównie na leniwym leżeniu w miejscowym parku (czy raczej czymś co park miało z założenia przypominać). Po tych małych wakacjach znowu można wrócić do naszego spokojnego Bombaju…