środa, 14 lipca 2010

Wyścig z czasem!

Trochę głupio pisać o własnej głupocie, ... ale co mi tam. Jakby co, to wszystkiemu zaprzeczę i zrzucę winę na złośliwe wirusy afgańskich hakerów.

Wprowadzenie - przed wycieczką zgubiłem kartę debetową. Phi! Zgubiłem? Zapomniałem w bankomacie. Otrzymanie nowej okazało się prawdziwą odyseją kosmiczną, w każdym razie na tamtą chwilę posługiwałem się czekami, które wymieniałem w banku na nagrody (pieniężne). Niestety, w niedzielę banki są zamknięte. A historia ta wydarzyła się właśnie pierwszego dnia tygodnia.

Delhi sobotni wieczór. Spotykam się ponownie z Nicolasem, Ancą i Elą, a także z jednym Hindusem, którego poznaliśmy kilka dni wcześniej na weselu. Wieczór i większa część nocy schodzi na płaskich pogaduszkach. Następny dzień - ostatni dzień podróży. Agra i w końcu Taj Mahal!
Wszystko już gotowe, bilety do pociągu Delhi-Agra-Mumbai zakupione (wraz ze śniadaniem i gazetką), a w kieszeni wystarczające fundusze na zobaczenie perły Indii. Co może pójść nie tak!?
Ha! Wystarczy zaspać.

5:50
Ledwo otwarte oczy, budzik dzwoni na całego od prawie godziny, a do odjazdu zostało 30 minut. Szybkie pakowanie, z mieszanką szaleństwa i nadziei przebłyskującą w źrenicach, i bieg na przystanek, żeby złapać rikszę. Ma mi pomóc jeden z przyjaciół naszego gospodarza, który człapie kroczek za kroczkiem, gdy ja tym czasem kręcę się jak sokowirówka. Dziwne, czemu nic nie jedzie - czyżby jakiś objaw tego że jest przed szóstą i stoję na nie do końca głównej drodze? Próbuję zatrzymać cokolwiek, nawet ciężarówki z podejrzanymi Hindusami. Nic. Nagle podjeżdża autobus. Mój 'przewodnik' zamienia kilka słów z konduktorem i pokazuje mi żebym wsiadł do środka. Dobra! może jeszcze zdążę.
Po kilkuset metrach autobus.. zjeżdża na pustą zajezdnię i kierowca wyłącza silnik. Rozpacz czarna i kompletna panika. Hahahah, już godzinę później chciało mi się płakać ze śmiechu jak sobie to przypominałem. Co właściwie się stało - w końcu nic wielkiego, uciekł mi pociąg. Bah, szczegół. W końcu łapię rikszę i jadę szukać jakiegoś transportu do Agry, skąd mam powrotny pociąg do Bombaju. Dzień się dopiero zaczyna!

7:00
Rikszarz dowozi mnie do jakiegoś autobusu startującego do Agry. Kierowca mówi, że dojedziemy na miejsce około 12 -12:30. A właśnie pół godziny po południu odjeżdża mi pociąg do 'domu'. Ach, co tam, w drogę - ścigajmy się z czasem. Ech, tylko czemu bilet kosztuje aż 550 Rupii? Dopiero później się dowiedziałem że nie był to autobus kursowy, ale.. wycieczkowy, obejmujący całodniowe zwiedzanie Agry z przewodnikiem.
Kilometry przesuwają mi się przed oczami, a w głowie mimochodem następują spontaniczne przeliczenia czy przy tej prędkości zdążymy.
W międzyczasie jeszcze wykonuję kilka telefonów do moich kolegów z biura i proszę o sprawdzenie różnych dostępnych opcji. Po niewczasie okazało się, że nie sprawdzili dokładnie - pociąg Agra-Mumbai tak naprawdę zaczynał swoją podróż w Delhi i mogłem bez problemu zdążyć.

12:00
Znakomicie, mijamy tablicę z napisem Agra. Powinno się udać. Jeszcze tylko kilka kilometrów, jeszcze tylko.... korek jak stąd do tamtąd. Nadzieja na złapanie pociągu mija mnie razem ze ślimakami wyprzedającymi autobus poboczem.
Ale co tam, jestem w Agrze, to zobaczę Taj! Niestety, fundusze są dość nikłe - 840 Rupii, a więc:
750 na wstęp,
40 na zostawienie bagażu i
50 na autobus do pobliskiej Mathury, gdzie kuzyn jednego z kolegów z biura pożyczy mi pieniądze na powrót do domu.
Wobec czego zostaje mi całe okrągłe O na inne drobnostki, takie jak na przykład jedzenie. Z parkingu idę więc pieszo, co od razu zostaje zauważone przez rikszarzy (rowerowych). Oferty podwiezienia odrzucam mówiąc, że nie mam kasy. Jednakże jeden z nich mówi, że podwiezie mnie za darmo. Tłumaczę mu, że na prawdę nie mam pieniędzy, od jednak dalej chce mnie ze sobą zabrać. Ach, co tam, wsiadam. Jakoś w rozmowie wychodzi na jaw, że od rana nic nie jadłem. I co? Koleś zawozi mnie do ulicznego stoiska i kupuje mi jakieś proste danie. Ależ mi się głupio zrobiło, więc odmawiam i chcę odejść, ale po chwili rozmowy jednak chwytam łyżkę i zaczynam siorbać strawę. Głupio? Po chwili to się dopiero się robi ciekawie, gdy nagle spod ziemi wyrasta jakiś dziennikarz telewizyjny z kamerzystą i zaczyna mnie wypytywać co się stało. Ukrywając twarz w bułce udzielam wymijających odpowiedzi.

14:30
Docieram do bramy Taj Mahalu. Z zewnątrz nic nie widać, więc kupuję bilet i .. o zgrozo, ustawiam się w ogromnej kolejce do wejścia, która porusza się nawet wolniej niż poprzedni korek. No tak, niedzielne popołudnie i wszyscy wpadli na ten sam pomysł. I nagle dostaję telefon, że pociąg Mathura-Bombaj odjeżdża zaraz po 17, a nie jak mnie poinformowano poprzednio, po 18. Kolejka stoi jak martwa, a ponadto wyczerpuje mi się stan konta na komórce (a że jestem w innym stanie, to jest roaming i nikt do mnie nawet nie zadzwoni). Na szczęście jeden z kolegów z biura doładowuje moje konto online.

15:30
Przedzieram się przez bramki i jestem w środku. Pora na najszybsze zwiedzanie Taj Mahalu w historii.
Obrazek - gorące, leniwe popołudnie. Tłoczno. Turyści i hinduskie rodziny powoli spacerują po wąskich chodniczkach pomiędzy zielonymi trawnikami i podziwiają majestatyczny grobowiec. Cisza i spokój.
Nagle - zepsucie symetrii, niezidentyfikowany obiekt przebiega zygzakiem w kierunku budowli, wiruje chwilę tu, chwilę tam, zygzakuje biegiem przez płotki z powrotem, zastyga w bezruchu i obserwacji na pięć sekund i .. znika.
Wszystko wraca do normy. Gorące leniwe popołudnie. Turyści. Rodziny z dziećmi...

15:35
Biegiem na przystanek w centrum miasta. Mała zmiana planów, brat jednej dziewczyny z biura pożycza mi pieniądze jeszcze w Agrze.

16:00
Autobus z Agry do Mathury powinien jechać godzinę. Za godzinę ma także odjeżdżać pociąg z Mathury do Bombaju. Deja Vu?

17:00
Wpadam na stację - pociąg jeszcze stoi na peronie.
Kupuję bilet - pociąg już nie stoi na peronie...

Telefon:
"Och popatrz, jest jeszcze następny pociąg, o 19, (niepotrzebnie się tak spieszyłeś)"
"Ach taaak, to suuuper, dzięęęęęęki...."

Jak na ironię, pociąg o 19 spóźnił się o ponad godzinę. Akurat ten.

Podróż powrotna była dość wesoła - mogłem kupić tylko tzw. 'General Quota', który umożliwia wejście do pociągu, ale już nie do wagonu - stoi się więc w przejściu. Z pomocą jednego spotkanego Hindusa przekupuję konduktora, żeby mi znalazł jakieś miejsce, chociażby siedzące. W końcu przede mną cała noc w drodze. O ile pieniądze znikają dość szybko, o tyle miejsce się nie pojawia (ale przynajmniej mogę wejść do przedziału). Ostatecznie rozbijam się na podłodze, jak zresztą wielu innych.

I koniec!

Pomijając wczesny poranek, setnie się ubawiłem całym tym dniem. Przynajmniej coś się działo!


Zdjęcie z aparatu Nicolasa, dzień wcześniej

niedziela, 4 lipca 2010

Stolica


Kontynuując moją wyprawę, dotarłem, tym razem sam, do Delhi.

Nie chce mi się tu opisywać pustych danych o Delhi, i prawdę powiedziawszy nie przypominam sobie żadnych niesamowitych faktów o tym miejscu, wobec czego Wikipedia powinna wystarczyć. W czasie mojego jednodniowego pobytu też właściwie nie stało się nic ciekawego, nie licząc standardowych - bycia oszukanym przez kierowcę rikszy, długotrwałego poszukiwania kontaktu do podładowania komórki itp.
Jeśli by już coś rzec, to może rzućmy tu jakieś porównanie do Bombaju.
  • Z tego co wiem, w Delhi jest dużo większa przestępczość.
  • Stolica Indii może się pochwalić dużymi i w miarę dobrze utrzymanymi parkami i terenami zielonymi. Natomiast w Bombaju zielono to jest chyba tylko wtedy jak ktoś świeżo pomaluje sobie w tym kolorze domek - jedynym wyjątkiem jest tu park narodowy w północnej części miasta, ale w czasie weekendu jest on tak zatłoczony że wyrażenie 'miejska dżungla' można tu rozpatrywać w sensie dosłownym.
  • Riksze w Delhi nie używają liczników (właściwie w Indiach robią to prawie tylko rikszarze z Bombaju). Chcesz bracie gdzieś dojechać - powodzenia w targowaniu się.
  • Uliczne jedzenie - tak naprawdę, chyba najlepsza strona Delhi. Po za tym, że jest tanie jak barszcz, to jeszcze smakuje naprawdę dobrze. Przez cały dzień żywiłem się tylko z tych małych, przydrożnych straganików, zapychając się oraz to nowymi przekąskami.
Indyjskie 'Śniadanie na trawie'.



Ponadto Delhi, w odróżnieniu od Bombaju, ma całkiem sporo atrakcji turystycznych.

Czerwony Fort
Najsłynniejszy bodajże zabytek Delhi. Jest to siedemnastowieczny zespół pałaców, otoczony 2-kilometrowym murem sięgającym na wysokość 33 metrów. Został wzniesiony przez (hmhmh raczej na polecenie) cesarza imperium indyjskich Wielkich Mongołów - Shaha Jahana. Założę się, że w życiu nie zgadniecie koloru murów i niektórych budowli.
Bilety jak zwykle występują w dwóch kategoriach - tanie dla Hindusów i drogie dla turystów. Ja oczywiście wybrałem opcję nr 1. Strażnik początkowo nie chciał mnie wpuścić i był niezbyt uprzejmy, ale gdy zaprezentowałem mu moją kartę pracownika to od razu zrobił się przyjacielski i przepuścił mnie bez żadnych dalszych ceregieli. Tak.. Tata ma w tym kraju poważanie, a bycie pracownikiem tej firmy zazwyczaj ułatwia wiele rzeczy.
Do fortu wchodzi się przez monumentalną Bramę Lahore. Jej nazwa bierze się stąd, że jest skierowana w stronę tego miasta, obecnie położonego w Pakistanie. Podobny motyw jak krakowska w Warszawie czy Bielska w Skoczowie. Po przejściu przez bazar (no bo co by innego Hindusi mogli postawić przy wejściu... hmmm pomyślmy..) dostajemy się na rozległy teren wypełniony rozmaitymi budowlami. Na pierwszym planie wita nas Diwan-i-Am oraz Diwan-i-Khas, ze wspaniałym tronem, na którym cesarz zasiadał podczas publicznych (ten pierwszy) i prywatnych(ten drugi) ceremonii i audiencji. Dalej są królewskie łaźnie, meczety i prywatne komnaty. Całość trochę szpecą dziwne magazynopodobne budowle, chyba rządowe, które stoją w dalszych częściach kompleksu. Dzięki temu nie rzucają się tak strasznie w oczy - ale osobiście i tak bym przejechał po nich koparką, albo przynajmniej jakoś przedekorował żeby lepiej wpasowały się w klimat.
Jak na główną turystyczną atrakcję przystało, roi się tu od turystów. Uwagę zwracają jednak wycieczki szkolne, gdyż każda ze szkół ma zupełnie inne zestawy kolorów - co chwilę przesuwają się przed oczami równe procesje kolorowych mundurków.









Dżinijska świątynia Digambara
Warto zobaczyć choćby z tego powodu, że znajduje się tu szpital dla ptaków (i nie tylko). A sama świątynia też jest niczego sobie.




Jama Masjid
Największy meczet w Indiach. Cóż, jest to naprawdę wielki.. plac. Szukałem jakiegoś wejścia do środka, szczególnie że wysoka cena sugerowała coś więcej.. ale nie ma. Plac. Tyle. (Zdjęcia 3,4 i 6 przedstawiają inny meczet).




Raj Ghat
Miejsce kremacji Mahatmy Gandhiego - Ojca Narodu, jak go nazywają Hindusi. Obecnie znajduje się tu ładny i zadbany park z czarnym, marmurowym pomnikiem.



Grób Cesarza Humayuna
Ten monumentalny grobowiec nie bez przyczyny przypomina Taj Mahal - chociaż właściwie powinienem powiedzieć to na odwrót. Grób Humayuna powstał wcześniej i był w pewnym stopniu wzorem dla najwspanialszego zabytku Indii. Ze wszystkich zabytków Delhi, a właściwie całej tej wycieczki, to miejsce najbardziej mi się spodobało. Niewątpliwie przyczyniła się do tego stosunkowo mała liczba odwiedzających - cały kompleks, w którym znajdują się także inne grobowce, emanował ciszą i spokojem. W odróżnieniu od zwykłej ulicy, można by tu nawet usłyszeć swoje myśli (jeśli się jakoweś ma).






Kompleks Qtub Minar
Najbardziej efektowna budowlą jest pochodząca z XII wieku wieża Qtub Minar, będąca jednocześnie najwyższym ceglanym minaretem na świecie. Składa się z pięciu osobnych poziomów i wznosi na wysokość 72.5 metra. Została zbudowana dla uczczenia zwycięstwa nad Hinduskim władcą Delhi, i można ją uznać za symbol początku panowania Islamu w północnych Indiach.
Wraz z wieżą wzniesiono na ruinach hinduskiej świątyni pierwszy w Indiach meczet, zwany Quwwrat-ul-Islam Masjid (z arab. 'Potęga Islamu').
Na placu pod Qtub Minar znajduje się osobliwy Żelazny Filar. Wznoszący się na wysokość ponad siedmiu metrów i ważący ponad sześć ton słup pochodzi z czwartego wieku naszej ery, kiedy to wzniesiono go na cześć Wisznu - wiemy to z umieszczonej na nim inskrypcji w Sanskrycie. Mimo iż słup stoi już ponad 1600 lat na świeżym powietrzu i wykonany jest w 98% z żelaza, nie ma na nim śladu korozji. Nie do końca wiadomo, jak został w owych czasach stworzony, ale świadczy o wyjątkowych zdolnościach metalurgicznych rzemieślników tamtego okresu. Według popularnego wierzenia, jeśli staniemy do filaru tyłem i zapleciemy za nim ręce, to spełni się nasze marzenie. Ale cóż, teorię tę ciężko sprawdzić odkąd słup otoczono płotkiem.








Świątynia Lotosu
Pośrodku dużego, zadbanego obszaru równo przystrzyżonych trawników lśni fantastycznie ukształtowana kopuła Bahai House of Worship. Przed naszymi oczami, otoczony wodą, rozkwita wielki kwiat lotosu. Filozofia świątyni odrzuca nietolerancję religijną, promuje pokój i zaprasza wyznawców wszystkich wierzeń do modlitwy i medytacji. Z powodu wielu chętnych/turystów, wyznawcy owi muszą najpierw postać w równiutkich kolejkach, wysłuchać kilku słów na temat zachowania ciszy, zakazu robienia zdjęć i ogólnego dobrego zachowania. Warto wejść chociażby po to aby zobaczyć konstrukcję kopuły, która z wewnątrz jest przynajmniej tak samo fascynująca jak z zewnątrz.





Gurdwara Bangla Sahib
Świątynia Sikhijska.



Sikhowie wywodzą się z Pendżabu i są dumnym ludem. Centralnym punktem tej religii jest wiara w uniwersalnego, nieskończonego Boga. Sikhizm jest w pewnym sensie syntezą Islamu i Hinduizmu - jeden Bóg o wielu imionach. Wyznawcy czczą 10 pierwszych guru oraz napisaną przez nich świętą księgę. Nie wdając się w szczegóły, warto jeszcze powiedzieć, że każdy ochrzczony Sikh ma obowiązek zawsze nosić pięć symboli kultu, z których każdy ma pewne znaczenie:
-Nieostrzyżone włosy
-mały, drewniany grzebień
-krótkie spodenki noszone pod ubraniem
-krótki żelazny miecz/nóż
-stalowa bransoletka
Cechą charakterystyczną jest także nakrycie głowy (zdjęcia z internetu).



I na koniec 'Delhi by Night' z dzieciakami które same garnęły się do zdjęcia.



Słowniczek drogowy

z działu 'Bestiariusz'
Przechodzieńzob. Przeszkoda, Zwłoki.
Przechodzień, jako taki, nie istnieje. Jeśli na drodze pojawi się coś, co ma mniej niż dwa koła, należy nie zwracać na to uwagi, i w żadnym wypadku nie zwalniać. Zatrzymanie dozwolone jest jedynie w wypadku, gdy przechodzień wkręci się w koło i nie chce puścić. Do odstraszania owych dziwnych zjaw wiesza się na samochodach suszone papryczki-talizmany. Inną skuteczną bronią jest trąbienie, chociaż kołek w serce ponoć także rozwiązuje sprawę (szczególnie jeśli przechodzień dalej trzyma się koła – warto spróbować). Opisywane stwory mogą pojawić się znienacka, więc zawsze należy być przygotowanym do gwałtownego przyspieszenia i pozbycia się drani. Nie spuszczajcie ręki z klaksonu!

Chodnik – rzadko spotykane rozszerzenie jezdni, przydatne szczególnie w czasie korków. Od pozostałej części drogi wyróżnia chodnik to, że częściej można tu spotkać istoty posiadające nogi zamiast kół, które bezczelnie zawadzają spokojnym pojazdom. Istoty te znikają, jeśli rozwiniemy dostatecznie dużą prędkość.

Droga – dowolny teren, na który da się wjechać naszym pojazdem.

Światłazob. nieśmiała sugestia.

Klakson – najbardziej popularna broń drogowa, a dla niektórych sposób bycia. W każdym możliwym znaczeniu - „trąbię więc jestem”. Nie chodzi tylko o to, żeby dać znać innym, że znajdujemy się na drodze (albo chodniku, poboczu czy już w jeziorze). Trąbienie jest czymś unikatowym – pozwala wyrażać swoje (głośne) JA lepiej niż poezja. Można by to nazwać „muzyką ulicy”, pod warunkiem, że byłby to heavy metal grany przez głuchego masochistę.
Oprócz standardowych 'biiiip', istnieje wiele odmian klaksonów, o różnych barwach, tonacjach i poziomach głośności:
1.głośny
2.bardziej głośny
3.supernova
Startujący prom kosmiczny mieści się pomiędzy 1 a 2.
Niektóre trąbki układają się w długie melodie i aspirują do miana symfonii. Co nie zmienia faktu, że przy dłuższym przysłuchiwaniu się i tak doprowadzają do dzikiego szału połączonego ze ślinotokiem i szaleńczym wywijaniem rękami.

Pas jezdni, linia ciągła, zakaz wyprzedzania – nie znaleziono w słowniku.

Ruch – lewostronny … statystycznie rzecz biorąc. Odchylenie od normy zdarza się w miarę często. Wchodząc na jezdnię rozglądajcie się w obie strony. Szkoda by było zostać wdeptanym w asfalt przez ciężarówkę, której tam nawet nie powinno być.

Konduktor – odmiana aligatora, występująca w każdym autobusie. Snuje się wokoło i wciska ludziom bilety, jednocześnie wyciskając rupie, chociaż w niewielkich ilościach. Jak na krokodyla przystało, często kłapie przyrządem do kasowania biletów, który wygląda zupełnie jak zwykła obcinaczka do paznokci. Ma to zwrócić uwagę innych mieszkańców rzeki (bo tak czasem może wyglądać droga w czasie monsunu), i przypomnieć im o konieczności nabycia biletu. Nieodłączną częścią wyposażenia aligatora jest skrzyneczka z biletami o różnych kolorach – w myśl zasady inna cena/inny kolorek.

Amortyzatory - aromotyCO? A właściwie i po co niby montować te tam ~. Rozpędzony autobus wpadający w dziurę wybija się tak wysoko, że umożliwia pasażerom darmową naukę latania.

Zasady rządzące światem drogi
Pierwsza zasada dynamiki – należy dynamicznie wjechać tam, gdzie akurat jest miejsce. Czy jest jest to nasz pas ruchu, czy jest przejazd, czy w ogóle jest asfalt (nie mówiąc już o tym czy są przechodnie) – to wszystko są elementy, które w obliczeniach możemy zaniedbać.

Druga zasada dynamiki autobusów – kierowca dba o zdrowie swoich pasażerów przez to, że nie zatrzymuje się na przystankach, dzięki czemu pasażerowie mają okazję poćwiczyć mięśnie nóg i rąk w czasie wskakiwania do środka.

Trzecia zasada dynamiki rikszy (obowiązująca w czasie monsunu)– riksze przestają się poruszać samoistnie w czasie największego deszczu (tzn. psują się). Czas potrzebny do znalezienia następnej rikszy lub autobusu jest równy czasowi przemoknięcia do suchej nitki.