niedziela, 25 kwietnia 2010

Najniebezpieczniejsze zwierzęta świata

Dzisiejszy odcinek nie będzie o tygrysach, hipopotamach czy nawet jadowitych wężach. Właściwie jakby chcieć to rozpatrywać w kategoriach realnego zagrożenia, to królem niebezpiecznych zwierząt zostałby pewnie komar.
Już to kilka razy pewnie nadmieniałem, ale tutaj poważnym problemem są stada psów. Chociaż tak naprawdę tutaj nikt nie myśli o tym w kategoriach "problemu". Po prostu są i tyle. Bezdomne psy występują w ilościach hurtowych i organizują się w gangi, które rządzą swoimi kawałkami ulicy (no może trochę przesadzam, ale tak to wygląda). Są zdziczałe, pogryzione, pobite, kulawe i przenoszą tyle bakterii że pewnie mogłyby robić za ruchome laboratorium biologiczne. Z pewnością nie mają pieskiego życia - np. śpi sobie pies przy krawężniku, nagle ni stąd ni zowąd podchodzi Hindus z długim, cienkim patykiem i uderza zwierzaka z całej siły. Tak po prostu. Pewnie dlatego też czasami zdarzają się następujące wypadki.

Idę sobie wieczorem uliczką koło mojego domu, a że lampy niespecjalnie tłoczą się wzdłuż drogi, to jest dość ciemno. Mijam kilka chatek lokalnej biedoty, gdzie ludzie i psy śpią na ulicy. Nagle, jeden z psów budzi się i w momencie doskakuje do mnie, gryząc mnie w nogę. Instynktownie odskoczyłem, wyrywając się z paszczy zwierzaka (no i takie ładne spodnie były, no gdzie ja dziś takie kupię??). Zacząłem jak głupi krzyczeć na psa, ale chyba mnie nie zrozumiał, bo darłem się po polsku, może co najwyżej dorzucając kilka przekleństw po angielsku. No ale cóż, przemyłem ranę alkoholem, potem mydłem kilka razy, a później dzięki pomocy znajomych szybko dostałem się do szpitala, gdzie ponownie przemyto mi rany. Dostałem jeszcze dwa zastrzyki - jak na razie - muszę udać się po więcej w nadchodzących dniach (mam cały terminarz rozgrywek ze strzykawkami). Ach, i jeszcze antybiotyki rano i wieczorem.

Także, koniec końców, szlag trafił niedzielny mecz w piłkę nożną.

Jeszcze jedna uwaga, zanim zacznę się przemieniać w indyjskiego piesołaka: jakby ktoś pragnął poznać ciekawe, lub mrożące krew w żyłach historie, to powinien udać się na ostry dyżur i zacząć podsłuchiwać. Dobra, wiem, dosyć oczywiste stwierdzenie, ale jak już je wpisałem to niech zostanie.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Stairway to Heaven



Nie da się ukryć że czegoś mi tu brakowało. Poza oczywistymi schabowymi i świętami w śniegu.
Chodzi o wyprawy w góry, albo chociażby jakaś krótka przechadzka po wzgórzach, bez ryzyka bycia rozjechanym przez rikszę. Właściwie każdy wypad za miasto to przyjemna rozrywka. Ach, "wyjazd za Bombaj" to co najmniej kilka godzin drogi. Korków, pociągów, autobusów, promów. Właściwie wszystko do 200-300 km od centrum jest traktowane jako krótka, weekendowa przejażdżka.

Ale do rzeczy. Albo przynajmniej w kierunku konkretów.

TCS (czyli firma w której pracuję), jak wiele wielkich korporacji, zapewnia swoim pracownikom różne rozrywki. Jednym z nich są kluby o nazwie Maitree. Kluby śpiewu, tańca, gry na gitarze, czy też, jak można by podejrzewać po wstępie, miłośników wycieczek. Ci ostatni organizują właśnie jednodniowe wypady w ciekawe miejsca. A jest w czym wybierać, jako że w samym stanie Maharashtra jest około 400 fortów (lub pozostałości po nich). Problemem jest zazwyczaj to, że każdy chce jechać, a ilość miejsc jest mocno ograniczona. Ponieważ decyduje kolejność zgłoszeń, trzeba się wykazać refleksem. I to nie byle jakim. 3 minuty po otwarciu zapisów nie było już wolnych miejsc.
Na szczęście tym razem udało mi się załapać. W piątek wieczór, zaraz po pracy, z kolegą z biura DP (skrót od imion, których nie pamiętam, wszyscy i tak mówią DP), oraz około 35 innymi pracownikami TCS wyruszyliśmy w nocną podróż. Celem wyprawy był fort Ratangad, u podnóży którego znaleźliśmy się o 5 rano. Wspinaczkę należy zacząć wcześnie, gdyż upał w południe raczej nie zachęca wychylenia dzioba z jaskini. Trochę niewyspani (autobus trząsł się jakby jechał po polu minowym i chyba nikt nie zmrużył oka) ruszyliśmy w 3 godzinną przechadzkę na szczyt płaskowyżu - prawdę powiedziawszy trasę można by spokojnie zrobić w półtorej godziny, no ale nie każdy ma taką kondycję jak ja (ekhy ekhy ekhy... sory zmęczyłem się klikaniem w klawiaturę).






Urozmaiceniem były żelazne drabiny, które czasy swojej świetności miały już trochę za sobą. Właściwie były tak stare, że chyba po prostu zapomniały się rozpaść. Wysiłek wspinaczki wynagrodzony został niesamowitym widokiem na malownicze jeziora, tamę, góry i przepaście. Z samego fortu zostały tylko ruiny obejmujące samotną wieżę, kilka rowów, podziemny rezerwuar wody pitnej (tzn. ja z niego piłem i jeszcze żyję), oraz resztki bram i murów. Najbardziej niesamowitym elementem były jednak kamienne schody, przyczajone w wąskim przesmyku pomiędzy dwoma strzelistymi skałami i zawieszone nad głęboką przepaścią. Schody opadały stromo w dół i prowadziły ... donikąd, nagle urywając się w połowie góry. Ale widok z tego "nikąd" zapierał dech w piersiach. Zejście w dół wymagało pewnej dozy odwagi i dobrej przyczepności do skał. Zastanawia mnie jak to wyglądało ten tysiąc lat temu (albo dwa). Czy ktoś używał tych schodów np. codziennie - żeby zajść do sklepu po świeże mleko? :D








Upał południa przeczekaliśmy w cieniu jaskini na szczycie. Tam też pożywiliśmy się najpierw śniadaniem, a po południu lunchem (dalej mnie ciekawi kto wniósł ten wielki gar po tych zardzewiałych drabinach). W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do Amruteshwar - małej, lecz przepięknie ozdobionej świątyni Hinduskiej, datowanej na VIII wiek.






środa, 14 kwietnia 2010

miasto

Dzisiaj utknąłem w korku. No, nie tylko dzisiaj. Ale dzisiaj szczególnie.

Kiedy autobus w ciągu 20 minut przemieścił się o mniej niż 20 metrów, a powietrze w autobusie kompletnie zamarło, zostawiając tylko ponad 40-stopniowy żar i pocących się ludzi, doszedłem do wniosku, że lepiej będzie udać się do domu pieszo, mimo że miałbym do pokonania kilka kilometrów.

Przyczyną korku okazała się ... uliczna potańcówka, z ciężarówką, figurką jakiegoś bóstwa i nie więcej niż 50 osobami. Na środku jednej z głównych tras łączących dzielnice Bombaju. Zaraz obok niesamowicie wielkiego i pustego pola.

Jakby to skomentować? Hmmm... na myśl przychodzi mi tylko jedno słowo:

Standard...

wtorek, 6 kwietnia 2010

10..9..8..7..6..5..4..3..2..1..

Powrót na Goa, a także podróż w czasie, gdyż wrócimy się jeszcze do końca ostatniego roku, a właściwie do samej jego końcówki.

Wiele praktykantów, a i nie tylko, postanowiło spędzić Sylwestra na plażach Goa. Ponieważ bilety kolejowe były niedostępne już od ponad miesiąca lub dwóch, wybraliśmy autobus, a jako że było nas prawie 30 osób, to świętowanie zaczęło się już podczas drogi.
Zmianie uległo też miejsce docelowe - zamiast piaszczystych i spokojnych plaż Palolem zdecydowaliśmy się na mniej urokliwe, ale za to oferujące więcej barów i dyskotek okolice Anjuny.
Noc sylwestrową spędziliśmy na dyskotece w miejscowości Baga. O północy wyszliśmy na miejscową plażę, co właściwie nie było takim genialnym pomysłem, ponieważ znajdowało się tam więcej Hindusów niż ziarenek piasku, w związku z czym wykonaliśmy szybki "w tył zwrot".

Kolejne dni to już standardowe :) wylegiwanie się na słoneczku i pływanie w oceanie, przeplatane tanim piwem i jedzeniem z małych restauracyjek (bambusowo-palmowych szop). Plaża w Anjunie ma co najmniej jeden minus w porównaniu z Palolem. Chodzi o ostre jak brzytwy skałki, czające się blisko brzegu. Aby się spokojnie popluskać najpierw należy przebrnąć przez zdradliwe pola minowe (no.. skałowe?). Raz byłem nieuważny i wpadłem na całą bandę takich bazaltów. Mimo że fale były dość małe, to i tak przesuwały mnie o mały kroczek - dokładnie taki, żeby wpaść w objęcia kolejnej porcji wystających z dna kamulców. Ogólnie więc musiało to wyglądać żałośnie, kiedy dorosła osoba* próbowała desperacko wydostać się z wody sięgającej jej do kostek.
*noo.. podszywająca się pod jedną z nich

Ciekawym (lub też nieciekawym) zjawiskiem jest inwazja Ruskich na Goa. Jest tu naprawdę mnóstwo naszych wschodnich sąsiadów, szczególnie tych "nowobogackich". I co najlepsze, prawie wszyscy wyglądają dokładnie jak ze stereotypów - ostro wymalowne kobitki w krótkich spódniczkach i białych kozaczkach oraz krótko obcięci kolesie-szafy o mało inteligentnym wyrazie twarzy.

Największą frajdą okazało się, tak jak ostatnim razem, wynajęcie pojazdów dwukołowych. Przy czym tym razem postanowiliśmy z Timem z Finlandii spróbować jazdy na motocyklu. Ja nigdy w życiu na czymś takim nie jechałem, ale nie był to problem, bo Timo też nie. Wzięliśmy więc model Hero Honda- nie tylko dlatego, że był prosty w prowadzeniu i tani (ok 10$ za 24 godziny), ale także dlatego, że jest to jeden z najbardziej popularnych motorów, wobec czego części zamienne są tanie jak barszcz. Dzięki temu nawet jakbyśmy roztrzaskali naszą maszynę, to naprawa kosztowałaby grosze. Początkowo uczyliśmy się jeździć dookoła naszego hoteliku*. Pierwszego dnia szlo mi nie najlepiej, ale jakoś trzymałem się drogi. Natomiast drugiego dnia, w niedzielę, wstałem przed 8, wsiadłem na Hondę i pojechałem po prostu przed siebie, gdzie oczy poniosą. Cóż... polecam, zdecydowanie polecam ;]

*W moim i kilku innych kolegów przypadku, był to zadaszony dach (?) z wielką populacją komarów. Kosztował tylko 300 RS za noc. Ach, jeszcze uwaga - w okolicach Nowego Roku, w środku sezonu, ceny są dwu, a nawet trzykrotnie wyższe niż zazwyczaj. Na przykład, wynajęcie motocyklu w innym terminie kosztuje ok. 6$.

Na koniec zdjęcia. Byłoby ich więcej, i byłyby moje, gdyby moja karta pamięci (z dożywotnią gwarancją) nie przestała działać pod koniec wyjazdu, zabierając do cybernetycznej otchłani wszystkie zrobione przeze mnie fotki. Widocznie karta miała gwarancję do końca życia... karty.