środa, 27 października 2010

Góry i lasy północnej Tajlandii


Dawniej stolica królestwa Lenna, a później w wirze historii przechodząca we władanie Birmy i Tajow na przemian, obecne Chiang Mai jest turystyczną stolicą północnej Tajlandii. Otoczone szczątkami murów i kanałami prostokątne centrum miasta zawiera w sobie wiele ciekawych świątyń, ale tak naprawdę to bliższe i dalsze okolice są celem rzesz turystów.

Po znalezieniu hostelu wynajęliśmy skuter z automatycznymi biegami (oraz śmiesznymi hełmami) i ruszyliśmy na górę Doi Suthep, aby zobaczyć najsłynniejszą świątynię w mieście, Wat Phrathat Doi Suthep. Ponieważ był weekend, pochodzący z XIV wieku obiekt wypełniony był w większym stopniu miejscowymi niż zwykłymi turystami, chociaż tych też nie brakowało. Jak się wydaje, najważniejsze dla pielgrzymów było obejście centralnej stupy dookoła, a następnie otrzymanie błogosławieństwa od starego mnicha.



Mimo że w baku zostały już tylko opary paliwa, postanowiliśmy pojechać jeszcze następne 3 kilometry dalej, aby zobaczyć pałac Bhubing, zimową rezydencję władców Tajlandii, wciąż wykorzystywaną przez króla i królową w okresie od stycznia do marca. Duża część kompleksu wypełniona jest ogrodami różanymi, ale niestety nie trafiliśmy na sezon kwitnięcia. 


Zjazd serpentynami na dół był dwa razy ciekawszy niż wjazd na górę. U podnóża góry zdecydowaliśmy się jeszcze na zwiedzenie zoo. Nie było tam nic nadzwyczajnego, jak zwykle najciekawsze były wielkie drapieżne koty.


Drugi dzień pobytu w Chang Mai był za to napakowany atrakcjami. Za około 90 złotych wyruszyliśmy na wyprawę obejmującą

  • Farmę motyli i orchidei
  • Krótką przechadzkę po lesie
  • Spływ pontonem
  • Kąpiel w wodospadzie
  • Lunch
  • Jazdę na słoniu - nasz mahout*  okazał się trefnisiem i pozwolił nam wsiąść na barki/głowę słonia i sterować zwierzęciem (właściwie słoń był automatyczny i sam się prowadził). Jest to dużo ciekawsze przeżycie niż zwykła jazda w koszyku na grzbiecie. Trzeba nogami zahaczyć o uszy słonia na tyle dobrze, żeby nie spaść, bo wtedy to słoń może nogami zahaczyć o nasze uszy. Na zdjęciach widać, jak bananami karmimy słonia, który właśnie na to czekał.
*mahout - hodowca i treser słoni


  • Spływ tratwą bambusową
  • Wizytę w wiosce plemienia Karen 'długich szyj'

Według naszego przewodnika, kobiety noszą widoczne na zdjęciach złote obręcze, aby trzymać kosztowności w bezpiecznym miejscu, a także żeby żaden drapieżnik (na przykład tygrys) nie mógł ich ugryźć w szyję (!?). Plemię ponoć oryginalnie pochodzi z biednej Birmy, a obecnie żyje pewnie przede wszystkim z turystów w lekko skomercjalizowanej wiosce-targu.


W drodze powrotnej ominęliśmy jedną z drogich atrakcji-ciekawostek: świątynię tygrysów. W owym 'królestwie przyjaznych drapieżników' tygrysy chodzą swobodnie po placu, bez klatek, a zwiedzający mogą podejść i przytulić się do tych fascynujących kotów. Pytanie tylko czemu te dzikie zwierzęta nikogo nie atakują. Według mnichów (lub innych opiekunów, zależy od miejsca) tygrysy są tak spokojne pod wpływem zenu/buddyzmu, według innych są po prostu nafaszerowane prochami.

Wieczorem wybraliśmy się na targ, gdzie skorzystaliśmy z popularnego masażu stop. Jednak jak na razie w kwestii masażu wygrywają rybki w barze w Bangkoku - w akwarium znajdują się setki rybek, które 'obgryzają' nogi z martwego naskórka. Początkowo strasznie to łaskocze, ale efekt jest znakomity.

Trzeciego dnia rano zwiedziliśmy pozostałe świątynie w centrum miasta, a następnie udaliśmy się dalej na północ, aby wieczorem usiąść w malej wiosce nad brzegiem Mekongu i ciszy wieczoru wpatrywać się w drugi brzeg, gdzie zaczynał się juz Laos...


I jeszcze kilka fotek z Chang Mai





wtorek, 26 października 2010

Wyspa Żółwia

Nocny autobus z Bangkoku zabiera nas na południe, na rajskie wyspy Tajlandii. Po kilkugodzinnym rejsie promem lądujemy na brzegu tytułowej wyspy – Koh Tao. Jak to zwykle tutaj bywa, zaraz po wyjściu z łódki czy autobusu oblega nas tłum miejscowych oferujących transport i zakwaterowanie. Jednak na tej szczególnej wyspie dominują oferty kursów nurkowania, jako że Wyspa Żółwia jest znana jako najlepsze miejsce w Tajlandii i okolicach do uprawiania tego sportu. I to właśnie podwodny świat jest naszym głównym celem. Zapisujemy się na czterodniowy kurs Padi* na otwarte wody.

*Padi – amerykańskie stowarzyszenie wydające legitymacje nurkowe uznawane na całym świecie.

Zakwaterowanie znajduje się zaraz obok naszej szkoły, na południowym krańcu naszej małej wysepki, zajmującej obszar 5x10 km. Rzucamy plecaki i idziemy się wykąpać, ale raczej nie opalać. Ku naszemu zdziwieniu, pogoda nie jest słoneczna. W Indiach monsun skończył się już w połowie września, ale tu trwa w najlepsze.


Jeszcze tego samego dnia .. bierzemy plecaki, książki, długopisy i wracamy do szkoły! Zaczynamy od kursu teoretycznego, obejmującego filmiki, quizy i sprawdziany. Drugiego dnia spotykamy naszego instruktora – Philipa z Niemiec. Phil pozbył się wszystkiego – mieszkania, samochodu – w swoim ojczystym kraju i nie ma zamiaru już tam wracać. Po południu wypływamy łodzią na nasze pierwsze nurkowanie, a właściwie trening na plaży na płytkiej wodzie, gdzie uczymy się podstaw takich jak oddychanie czy ściąganie maski i ekwipunku. W ciągu dwóch następnych dni zrobimy cztery nurkowania, schodząc na głębokość do 12 i 18 metrów. Początkowo szło nam dość niezgrabnie, kiedy bezsensownie wywijaliśmy rękami w próbie nie skrzywdzenia siebie i korali, a w szczególności w omijaniu żyjątek, po dotknięciu których wynurzenie nie miałaby już właściwie sensu. Na szczęście później nabraliśmy trochę umiejętności, dzięki czemu pływaliśmy dużo pewniej i spokojniej.
Podwodny świat jest niesamowity, wypełniony rafami koralowymi, przeróżnymi rybami, krewetkami i innymi stworami. Z ciekawostek zaobserwowaliśmy między innymi Razor Fish – ryby pływające głową do dołu oraz małą płaszczkę zakamuflowaną w piasku.


Drugą atrakcją wyspy (poza wszystkimi plażami, restauracjami i barami) było wynajęcie motocykla. Wjazd na bardzo strome zbocza pagórków nie jest łatwy, ale dzięki temu dużo bardziej ciekawy. Nawet spadający łańcuch nie psuje mi zabawy, chociaż olej dorabia finezyjne wzory na moich spodenkach.



Nie mamy już czasu, żeby odwiedzić pobliskie wyspy, takie jak Koh Samui, słynącą z szalonej imprezy „full moon party”. Prom i autobus zabiera nas z powrotem do Bangkoku, skąd udajemy się w gęste lasy północnej Tajlandii.

wtorek, 12 października 2010

Szalone miasto wypełnione świątyniami


Z Kuala Lumpur udaliśmy się w dwugodzinny lot do stolicy królestwa Tajlandii, Bangkoku. 
Na miejscu znaleźliśmy nocleg na ulicy Khaosan – szalonym, imprezowym centrum późno zasypiających barów z  głośną muzyką.  Muzyka gra do rana, alkohol leje się strumieniami, a jednym z najpopularniejszych napojów jest cały kubełek wypełniony lodem i wybranym drinkiem. Codziennie można znaleźć kluby z muzyką na żywo. Bangkok znany jest także z wyjątkowo niecenzuralnych rozrywek, takich jak lady boys czy ping pong shows. 


Pierwszy dzień w stolicy Tajów zaczęliśmy dość niestandardowo, od poszukiwania aparatu fotograficznego.  Zaprowadziło nas to do mniej turystycznych dzielnic, ale nie mniej ciekawych. A tajskie jedzenie w teslo było bardzo dobre i dwa razy tańsze niż na Khaosan Road. 
Tutejszym odpowiednikiem rikszy jest tuk-tuk. Jest to taka sama klasa (badziewie), ale tuk-tuki nie mają metrów i zawsze trzeba się targować. W Bangkoku jest to raczej drogi sposób przemieszczania się. Istnieje jednak pewien trik, dzięki któremu można przejechać się prawie za darmo. Polega to na tym, że kierowca zawozi nas do zaprzyjaźnionego sklepu (zazwyczaj z garniturami) albo agencji turystycznej. Jeśli posiedzimy w środku 5-10 minut, nawet nic nie kupując, tuk-tukarz dostaje darmowy kupon na benzynę albo jakiś inny bonus. Dzięki temu kasuje nas grosze za przejazd. Takich miejsc nie jest jednak zbyt wiele i jeśli często wykorzystujemy ten sposób to sklepy zaczynają się powtarzać i tylko tracimy czas.

Bangkok jest miastem świątyń. Wręcz roi się tu od posągów Buddy, białych świątyń z czerwonymi dachami zdobionymi złotem, strzelistych pagód i różnorodnych kapliczek. Jadąc ulicami co chwilę naszą uwagę przykuwają interesujące obiekty, które w innych miastach mogłyby zostać głównymi atrakcjami turystycznymi, ale tutaj stoją puste, ponieważ najważniejsze zabytki Bangkoku przytłaczają swoim pięknem i przepychem. 


Posąg stojącego Buddy:

Złota Góra:


Zaraz nad przepływającą przez środek miasta rzeką znajduje się Świątynia Świtu. Aby ją zobaczyć, należy przeprawić się na drugi brzeg promem.



Po drugiej stronie znaleźć możemy ogromny posąg Leżącego Buddy z perłowymi rysunkami na stopach.



Najlepsze jednak zostawiliśmy sobie na koniec – królewski pałac to po prostu bajka. 


Malowidła na ścianach


Szmaragdowy Budda (tak naprawdę nefrytowy), lewy dolny róg - nie można było robić zdjęć w środku.



Główny Pałac



Niecałe dwie godziny jazdy od Bangkoku znajduje się miasteczko chętnie odwiedzane przez turystów z powodu ‘pływającego targowiska’. Możemy się przepłynąć łódeczką wzdłuż innych łodzi i straganów w poszukiwaniu owoców, dań kuchni tajskiej czy pamiątek, albo po prostu podziwiać widok miasta, które zamiast ulic ma kanały wodne.


A jeszcze wracając do jedzenia, w Bangkoku od czasu do czasu można znaleźć stoisko z prażonymi paskudztwami. My spróbowaliśmy skorpiona, kilka świerszczy i trochę zwykłych, białych robali.