niedziela, 27 grudnia 2009

Wspaniały Taj Mahal

Buahaha, kolejna zmyłka. Otóż nie chodzi o TEN Taj Mahal, o którym wszyscy pomyśleli. W Indiach są dwa miejsca o takiej nazwie - pierwsze to oczywiście grobowiec w Agrze, drugi to słynny hotel w Bombaju, będący jednym z najbardziej ekskluzywnych miejsc w mieście. Zatrzymywali się tu Maharadżowie, głowy panśtw i znane osobistości, takie jak Bill Clinton, the Beatles, Jaques Chirac czy Roger Moore.

Hotel został otwarty na początku ubiegłego wieku, 16 grudnia 1903 roku. Założycielem był Jamsedji Tata - ten sam, który zbudował podwaliny pod finansową i przemysłową potęgę rodu Tata.

Z budową hotelu wiążą się dwa mity.
Pierwszy podaje przyczynę budowy obiektu - ponoć Jamsedjiemu odmówiono wstępu do hotelu w Bombaju, ponieważ nie był biały. Z tego powodu Tata postanowił, że wybuduje pałac, który przyćmi angielskie budowle w Bombaju.
Druga historia podaje, że plany budowy zostały opatrznie zrozumiane, i hotel został wybudowany na odwrót, tyłem do przodu - faktycznie tylna strona obiektu skierowana jest ku zatoce, tak jakby Taj odwrócił się od przypływających do portu podróżnych (Anglików?). Gdy angielski architekt przybył do Indii i zobaczył pomyłkę, wyszedł na ostatnie piętro i się zastrzelił.
Obie opowieści są popularną anegdotą i wielu traktuje jak fakty, ale najprawdopodobniej nigdy się nie wydarzyły. Orientacja Taj Mahal Palace wynika z tego, że wejście ustawione zostało w stronę miasta, aby goście mieli łatwiejszy dostęp.

Z biografii rodu Tata pamiętam natomiast jedną zabawną historyjkę o tym, że nie zawsze wszystko szło w tym ekskluzywnym hotelu tak, jak powinno. Otóż podczas jednego z uroczystych bankietów, dyrektor hotelu poprosił jednego z kelnerów o przyniesienie widelca. Kelner, ku ogólnemu zdziwieniu, zaczął gorączkowo przeszukiwać kieszenie, by po chwili wydobyć z nich poszukiwany przedmiot. Na pytanie skonsternowanego dyrektora, skąd taka metoda przechowywania widelców, służący odpowiedział, że manager kazał mu zadbać o to, by sztućce przed podaniem nie były zimne.

W ostatnim roku Taj Mahal pojawił się na pierwszych stronach gazet całego świata z powodu listopadowych zamachów terrorystycznych w Bombaju. Składało się na nie ponad 10 zamachów bombowych i strzelanin, wywołanych przez muzułmanów z Pakistanu. W ciągu trzech dni zginęło przynajmniej 173 ludzi, a ponad 300 zostało rannych.

Poniższe zdjęcia pochodzą z dość dawnej wycieczki po południowym Bombaju, którą zakończyliśmy właśnie w Taj Mahal Palace, na filiżance gorącej czekolady - w cenie 175 rupii. Inne napoje i desery były znacznie droższe. 300-500 RS za herbatę albo kawę. Ahmad zapytał się o czekoladowe muffiny, ale ponieważ takowych nie było, dostaliśmy do spróbowania kilka innych ciastek. Kelner zachęcał nas szczególnie do zamówienia innego rodzaju muffina, ale ponieważ ów przysmak był zielonkawy w środku, to nie skusiliśmy się na tą ofertę.




Popiersie na jednym z powyższych zdjęć należy do założyciela. W innym hotelu na ścianach wisiały portrety właściciela, także obwieszone kwiatami. Wygląda to tak, jakby bogaci ludzie w ten sposób chcieli stać się bogami.

Na dodatek zamieszczam jeszcze dwa ujęcia z innych hoteli w Bombaju.




Muzeum o długiej .. nazwie

Dzisiaj kilka zdjęć z wycieczki do muzeum Księcia Walii w Bombaju. Właściwie dawniej Księcia Walii. Nazwa została zmieniona na krótką, wpadającą w ucho i łatwą do zapamiętania "Chhatrapati Shivaji Maharaj Vastu Sangrahalaya". Cokolwiek to oznacza. Nie była to jedyna tego typu zamiana w Indiach. Główna stacja kolejowa przekształciła się z Victoria Terminus na Chhatrapati Shivaji Terminus. Sam Bombaj to obecnie Mumbai (na cześć lokalnego bóstwa), a dalej: Madras to Chennai, Kalkuta to Kolkata itd. Co najlepsze, nie stało się to zaraz po wyjeździe Brytyjczyków, ale zaledwie kilkanaście lat temu.

Ale kto by się przejmował nazwą, ważne, że wstęp był tani, gdyż dostałem zniżkę studencką - przecena z 250 na 8 rupii. Nie zdziwiłbym się, jeśli byłoby to jedyne miejsce w Indiach, gdzie mogłem takową zniżkę otrzymać.

Jeśli chodzi o same zdjęcia, to nie wiem skąd się wzięły. Przecież był zakaz robienia zdjęć. Na pewno nie czaiłem się między gablotami i nie przemykałem niezauważony pomiędzy strażnikami jak w jakiejś grze komputerowej. Skądże. Cóż, obrazki musiały jakoś same wpisać się na mój aparat. Innego wyjaśnienia nie widzę ;)







Przed muzeum udało mi się nakręcić krótki filmik ze sprzedawcą piszczałek. Zawsze mnie zastanawia, jak ci handlarze zarabiają na życie, gdyż jest ich naprawdę dużo, i rzadko widzę, żeby udało im się coś sprzedać. Ale cóż, skoro są, to ktoś musi to jednak kupować, i najpewniej tym kimś są właśnie turyści.

niedziela, 20 grudnia 2009

Heut ist so ein schöner Tag!

Pewnej słonecznej (no bo niby jakiej) niedzieli wybraliśmy się na niemieckie targi świąteczne. W końcu tu też będzie Boże Narodzenie, chociaż o klimacie świąt nie ma co mówić. Co najwyżej ktoś zawiesi kilka plastikowych ozdóbek na lampach w biurze, nadając mu wygląd... biura z nie pasującymi kokardkami. Cóż, przynajmniej wystawy sklepowe nie są udekorowane choinkami i światełkami od listopada.
Ale wróćmy do targów z Mikołajem pod palmami. Jak to na Niemców przystało, były kiełbaski, piwo i grzane wino. Największą radochę miały dzieciaki, dla których przygotowano scenę z teatrzykiem kukiełek, pokaz połykaczy ogni, cukierki, malowanki oraz przeróżne gry i zabawy. Oczywiście nie mogło zabraknąć Mikołaja, do którego stała długa kolejka rodziców ze swoimi pociechami (biedak). Krajobrazu dopełniały świąteczne kramiki z różnościami.
Najszczęśliwszym dzieckiem został jednak jeden z naszych praktykantów, Timo z Finlandii, który wziął udział w darmowej loterii, której nikt inny nie zauważył. Wygrał wypasiony zestaw muzyczny, z którym co prawda nie ma co zrobić i który jest za duży żeby go wywieźć do domu, ale może uda się go sprzedać. Cena rynkowa - 30 tysięcy RS.









Największą atrakcją był niemiecki zespół folkowy Sulmtaler, który przygrywał skoczną muzykę z tradycyjnych biesiad, dzięki czemu mieliśmy małe Octoberfest. Muzycy byli ubrani w bawarskie spodenki, od czasu do czasu jodlowali i na różne sposoby wciągali ludzi do zabawy.



Na koniec wypada mi życzyć wszystkim stałym i przypadkowym czytaczom jak najszczęśliwszych, najpiękniejszych i najdłuższych Świąt Bożego Narodzenia. Jako prezent, specjalnie dla was, remix biesiadnych piosenek od DJ-a Adamusa!



Trzymajcie się ciepło! Sesesesese ;)

Taniec i śpiew

Ktoś pamięta może zdjęcia z konkursu piękności? Dawno, dawno... przenieśmy się więc w czasie jeszcze raz do tego okresu. W Bombaju pod koniec sierpnia odbył się festiwal ku czci Ganeshy - bóstwo z głową słonia, do którego Hindusi modlą się o pieniądze (co ciekawe, bożek bywa kapryśny). Na lokalnej scenie ustawionej w centrum owego kawałka dzielnicy, w której wtedy mieszkałem, wieczorami odbywały się różne przedstawienia. Raz były to właśnie wybory miss, innym razem pokazy grup tanecznych dzieci i młodzieży. Filmik z tego wydarzenia pojawia się dopiero teraz, bo potrzebowałem trochę czasu i chęci, żeby złożyć kilka ujęć w jeden film o małym rozmiarze i jakości, która nie odrzuca od monitora (zbyt szybko). Ech, i tak nie wyszło, nawet przesłanie pliku na serwer pogorszyło jakość...


niedziela, 13 grudnia 2009

Dhobi Ghat

Według wikipedii, Dhobi Ghat jest największą pralnią pod gołym niebem na świecie. Niewątpliwie jest największa w Bombaju, stając się tym samym atrakcją dla turystów.




A z zupełnie innej beczki, coś dla kontrastu - bo Indie to przede wszystkim kraj różnorodności i kontrastów - Porsche na parkingu. Fura znajdowała się niedaleko pralni i slumsów.



Nie wiem jak jest w innych miastach posiadających swoje własne slumsy, ale tutaj takie obszary porozrzucane są równiutko po całym mieście, a nie skupione w jednej części. Naturalny jest widok: wieowce - slumsy - hipermarket - mniejsze slumsy - zwykłe domy - bogatsze slumsy (dwupietrowe!) - itd.

X-men

Zastanawialiście się kiedyś, co porabia Wolverine w przerwach pomiędzy filmami 20th Century Fox a komiksami Marvela?



Otóż gra w niemieckim zespole folkowym. Szczegóły wkrótce.

A oto zdjęcie zespołu, z którym pracuję.



Dla dowcipnych komentatorów i innych zgryźliwców:
a) nie, to nie jest nasze biuro
b) nie, nie pracujemy pod gołym niebem
c) nie, to nie są wszystkie krzesła w naszym biurze
d) nie, nie byłem jedyną osobą w marynarce
itp, itd...

sobota, 12 grudnia 2009

Dhandia - tańce z pałeczkami

Jak wiadomo, wiele firm i korporacji, szczególnie tych dużych, daje swoim pracownikom nie tylko obowiązki, ale także zapewnia wiele rozrywek i udogodnień. Można do tego zaliczyć takie rzeczy jak ubezpieczenia, opiekę lekarską, siłownie, kluby (np. ToastMasters, muzyczne, taneczne), wyjazdy na wycieczki, a także całe grono imprez kulturalnych i sportowych (mecze krykieta..).

Ostatnio TCS zorganizowało dla pracowników i ich rodzin Dhandię - tradycyjne tańce hinduskie w rytm tradycyjnej muzyki. Udało nam się załapać. Próbowaliśmy nauczyć się tańczyć tak jak tubylcy. Na początku Ciężko nam szło, ale w końcu złapaliśmy kroki i rytm. Tańca z pałeczkami uczył nas mój szef z firmy :D.
Drugą atrakcją na tym festiwalu był bufet - nie omieszkaliśmy spróbować wszystkich potraw, chociaż najbardziej zasmakowaliśmy w kurczakach z grilla.

Na zdjęciach i filmikach widać panów ubranych w tradycyjne hinduskie stroje. Dlaczego akurat zwróciłem uwagę tylko na panów, a panie w sari opuściłem? A no dlatego, że obecnie oficjalnym strojem męskim stał się garnitur (właściwie spodnie garniturowe z koszulą, marynarka nie jest najbardziej optymalnym ubiorem w tym klimacie). Nawet na wesela mężczyźni przychodzą w garniaczach. Natomiast panie pozostały przy swoich ubiorach, które stosują nader często - sari uznawane jest za normalny strój biurowy.







sobota, 5 grudnia 2009

Misja

Jest 6 maja 1542. Do portugalskiej kolonii na Goa dociera statek. Na jego pokładzie znajduje się człowiek niezwykły. Nazywa się Francisco de Jaso y Azpilicueta, ale do historii przejdzie jako Francis Xavier (Franciszek Ksawery).
Urodził się 36 lat wcześniej na zamku Xawier w księstwie Nawarry w Hiszpanii w arystokratycznej rodzinie. Jego ojciec był doktorem Uniwersytetu Bolońskiego i Prezydentem rady królewskiej Nawarry. Podczas studiów w Paryżu poznał innego człowieka, który wpłynie na oblicze historii – Ignacego Loyolę. 15 sierpnia 1534 roku, razem z piątką innych, zakładają Towarzystwo Jezusowe. Sześć lat później, po zatwierdzeniu przez papieża Pawła III, powstaje zakon Jezuitów.
W następnym roku Franciszek, już jako ksiądz, wyrusza do Indii na pokładzie statku Santiago. Ciężka podróż zajmuje mu 13 miesięcy, z których część spędza w Mozambiku.
Na Goa zakłada seminarium, ale to jest dopiero początek jego misji. Jego podróże misjonarskie obejmują Malakkę, wyspy Moluckie, przylądek Komoryn (mieszkał w jakini przez trzy miesiące), Koczinę i Basejnę, Sri Lankę, Borneo i wyspę Ambon. Dzięki tym wyprawom będzie później nazwany „Apostołem Indii”. W latach 1549-1551 prowadzi ewangelizację Japonii. Rok później wyrusza do Chin – z tej podróży nie wróci żywy. W sierpniu dociera na wyspę Shangchuan i oczekuje tam na transport na stały ląd. Nie udaje mu się – umiera z powodu gorączki, głodu i wycieńczenia 3 grudnia 1552 roku.
Po śmierci Franciszek zostaje złożony do trumny i zasypany limonkami – ma to na celu przyśpieszenie rozkładu, aby dało się łatwo przewieźć kości z powrotem na Goa. Po kilku miesiącach ciało zostaje odkopane, i ku zdziwieniu wszystkich – okazuje się być w nienaruszonym stanie. Po krótkim pobycie w kościele Świętego Pawła w Malacce, zwłoki Ksawerego spoczywają w końcu w bazylice „Bom Jesus” w Old Goa.

W roku 1622 papież Grzegorz XV kanonizuje Franciszka, wraz z Ignacym Loyolą. Ksawery zostaje głównym patronem misji katolickich. Święty słynie ze swoich podróży misjonarskich, a także z umiejętności organizacyjnych. Mówi się, że nawrócił najwięcej osób od czasu Świętego Pawła. Jego praca miała fundamentalne znaczenie dla rozprzestrzeniania Chrześcijaństwa w Indiach, Chinach i Japonii. W samym Mumbaju co trzecia szkoła nosi jego imię, wraz z kilkoma instytutami i kto wie czym jeszcze. Z drugiej strony Franciszek Ksawery jest oskarżany o zapoczątkowanie inkwizycji na Goa, a także o niszczenie świątyń i obrazoburstwo.

O ile ciało świętego przetrwało upływ czasu i limonki, o tyle nie oparło się innym ludziom. Jego obie ręce zostały zabrane jako relikwie. Jedna jest w Rzymie, a druga w Makau.
Samo ciało dalej spoczywa w relikwiarzu w bazylice – a my właśnie stoimy i się mu przypatrujemy. Na zewnątrz świeci słońce, a miejscowość wypełniona jest tłumem zwiedzających. Poza bazyliką jest wiele kościołów i klasztorów, majestatycznie mieniących się bielą wśród równo skoszonych trawniczków i zadbanych uliczek. Zdecydowanie jest różnica między miejscami kultu Hinduizmu i Chrześcijaństwa: te drugie są ciche i czyste. Może dlatego, że dużo mniej ludzi z nich korzysta?

Jeden ze staruszków w małym kościółku z daleka od tłumów w krótkiej rozmowie stwierdza, że przybywa tu coraz więcej Hindusów i Muzułmanów, i spokój na Goa staje się czasem przeszłym...

















środa, 2 grudnia 2009

Kup pan cegłę!


Z 12 wspaniałych została nas już tylko trójka. Reszta padła ofiarą autobusów i pociągów, a później biura i pracy. Popijając colę z rumem zastanawialiśmy się, co by tu dalej robić przez kilka kolejnych dni. W międzyczasie przerzucaliśmy się z Hamadem dowcipami i zagadkami. Jordańczyk znał ich mnóstwo, z czego większość była w takim wydaniu (odpowiedzi poniżej):

Dlaczego kot wszedł do sklepu mięsnego?
Dlaczego jak rzuciłeś kamieniem w okno, to się nie stłukło?
Dlaczego kotek zginął?
Co się stało ze wszystkimi zwierzętami?
Jak przedostaniesz się przez rzekę pełną krokodyli?

Bo drzwi było otwarte
Bo okno było otwarte
Dostał kamieniem
Poszły na pogrzeb kota
Po prostu przepływasz, krokodyle ciągle są na pogrzebie

Ponadto sypał kawałami o ludziach zamieszkujących jeden z regionów w Jordanii. Według pozostałych obywateli tego kraju, owi mieszkańcy nie zostali obdarzeni zbyt wielką inteligencją. U nas w podobne żarty zwykle wplata się blondynki, co z oczywistych względów nie jest tam popularne. Niestety, ani nazwy regionu, ani żartów nie pamiętam. Och, poza jednym (trochę brutalnym).

Pewien naukowiec z owego regionu prowadził badania nad żabą. Kazał jej skoczyć – skoczyła. Następnie wyrwał jej jedną nogę i znowu kazał skoczyć. Ponownie żaba skoczyła, choć już trochę gorzej. Naukowiec powtarzał proces pozbawiania żaby kończyn i sprawdzania czy dalej skacze na komendę. Po ostatniej łapce żaba już nie drgnęła, mimo napomnień i krzyków… Naukowiec myślał i myślał nad tym fenomenem przez długie dni i miesiące. W końcu doszedł do wniosków: „Eureka – żaba po wyrwaniu rąk i nóg staje się głucha”.

Ohoho, rzuciłem żarcik na początek prawie jak Strasburger w familiadzie.

W każdym razie po krótszych przemyśleniach doszliśmy do wniosku, że przeniesiemy się na inną plażę. Wybraliśmy Anjunę z trzech powodów – po pierwsze jest znana, po drugie, według zapewnień przewodnika („niech ja cię dostane w swoje ręce, Lonley Planet, to ci wszystkie kartki z okładki powyrywam”) miał tam być ogromny, przytłaczający i gwarny targ, po trzecie jest blisko do Old Goa, które chcieliśmy zobaczyć. Przeprowadzka nie była krótka – taksówką zabrało nam to ok. trzech godzin (autobusem trzeba byłoby się przesiadać trzy razy i poświęcić na to cały dzień).

A więc po pierwsze – plaża BYŁA znana. Kiedyś najpopularniejsza i słynąca z największych imprez, obecnie trochę podupadła. Po drugie – kiedy „wielki” targ, w dzień targowy, skończył się po przejściu 20 kroków, to szczęka nam opadła. Poźniej znaleźliśmy jeszcze kilka kramów w drodze na plażę, ale ogólnie ciężko było nazwać to targiem. Może powodem był początek sezonu, i może w grudniu się to troszkę rozkręci…
Sama plaża jest dużo mniej przyjazna od Parolem, przede wszystkim z powodu dużej ilości skał. Najlepiej jest w centralnej części, ale i tam musimy ostrożnie wchodzić do wody. Najwięcej ostrych głazów znajduje się zaraz przy brzegu, czatując na nas w spienionych falach. Dopiero po wejściu na głębszą wodę (ok. metra) możemy spokojnie się kąpać - a fale są niczego sobie, więc jest zabawa.
Z innych plusów - Arjuna szczególnie przykuwa uwagę swoimi kolorami (zresztą jak znaczna część Goa). Zieleń murków, czerwień dachów, złocisty piasek i tęczowe kramy cieszą nasze oko. Ponadto miejsce to słynie z dużych imprez – może uda mi się to zweryfikować, jeśli wrócę tam na Sylwestra.

Ale wróćmy do targu, gdyż temu przede wszystkim poświęcony jest ten odcinek. Otóż lokalni sprzedawcy na wiele sposobów i za wszelką (no, nie wszelką, ale można się targować) cenę chcą nam cokolwiek sprzedać. Standardowo podchodzą do nas z radosnym
„hello sir/madam”, a następnie zaciągają nas (czasem za rękę) do swojego kramiku. Jeśli się opieramy wyskakują z tekstem
„just take a look, don’t have to buy, just take a look”
Później postarają się, żeby “don’t” zniknęło…
Już przy stoisku zarzucają nas wszelkimi koszulkami, naszyjnikami, słonikami, bransoletkami, chustkami, starociami, pudełkami i innymi towarami, oczywiście zachwalając wszystko jako najlepsze i najtańsze. Jak tylko zainteresujemy się czymkolwiek, choćby zatrzymamy wzrok na czymś przez chwilę (akurat to bezbłędnie wyczuwają), od razu dostaniemy 100 wersji tego produktu, w różnych rozmiarach i kolorach. Jakiekolwiek nasze zapewnienia, że tego nie chcemy są całkowicie ignorowane – można by przysiąc, że samo powietrze w jakiś tajemniczy sposób wycisza nasze słowa. Ponadto sprzedawcy nie są przygotowani na trudniejsze pytania typu:
„which material is better?”
na które odpowiadają w stylu:
„yes, yes, good material”.

W wypadku, gdy jesteśmy dziwnie uparci i nie chcemy czegokolwiek kupić, sprzedawcy sięgają po swoją paletę standardowych haseł, powtarzanych z częstotliwością ruchów skrzydeł u ważki:
„please, make my business”
„I have no business today”
“take a look, it is veeeery good”
“good price, good price!”
Jeśli stwierdzimy że jest za drogie lub próbujemy odejść:
„ok, tell me your price”
„give me a good price” (to zdanie my także często używamy, jest niezłe)
Wyszukaną strategią jest spoufalenie się z klientem. Większości nie idzie to zbyt dobrze, zazwyczaj poprzestają tylko na „what is your name?” i „which country?”, przy czym i tak nie rozumieją naszych odpowiedzi (bo przecież nie o odpowiedzi tu chodzi :D).

Jeśli naprawdę nic nie kupiliśmy, to przynajmniej próbują wymusić na nas, abyśmy wrócili wieczorem lub następnego dnia. My oczywiście przytakujemy (bo inaczej się raczej nie da) i idziemy w swoją stronę.
Czasami stosują też bardziej wymyślne triki. Na przykład: kupiłem koszulkę w jednym kramiku, jednak nie zdążyłem wyciągnąć po nią ręki gdyż ubiegła mnie sprzedawczyni sklepiku obok. W celu odzyskania moich zakupów („don’t worry, i will give it back, just take a look at…”) musiałem więc pójść to tego kramiku, oglądnąć wszystkie towary i przebrnąć ponownie przez wszystkie powyższe zdania.

Pytanie pozostaje – jak się targować? Po pierwsze – zazwyczaj pierwsza cena jest kosmiczna, więc należy ją obniżyć do ziemskich standardów, dzieląc co najmniej przez 2. Pamiętajmy, że wokół jest wiele kramów sprzedających to samo, nawet jak nie tutaj, to w innych miejscach. Po wstępnym rozeznaniu tematu łatwiej się targować. Naszą najlepszą bronią jest odejście od stanowiska – wtedy kupcy zazwyczaj zgadzają się na naszą cenę. W ostateczności, jak nasz fortel się nie uda, zawsze można wrócić i w ostateczności kupić za cenę podaną przez sprzedającego.
Przykład zastosowania: chciałem kupić zeszyt-pamiętnik oprawiony w ozdobną okładkę. Kobita zaśpiewała mi cenę 600 RS, na co ja rzuciłem 100. Sprzedawczyni zeszła do 400 i dalej już nie chciała się targować, więc zrobiłem w tył zwrot i zacząłem się powoli oddalać (trzymając 100 RS w ręce). Za sobą słyszałem odliczanie:
„300”
„200”
„150”
Cisza…
Odszedłem już spory kawałek, gdy usłyszałem zbliżające się kroki.
Padło krótkie „ok.” – na to właśnie czekałem – odwróciłem się, dałem banknot, zabrałem książkę i podreptałem dalej.

Jeszcze jedna ważna umiejętność – jak wymknąć się wszelkiej maści sprzedawcom bez wdawania się w długie dyskusje i bez oglądania po raz kolejny tych samych pamiątek, na przykład po to, żeby się w spokoju poopalać. Jak już napisałem, używanie słów „no, thank you”, „I don’t need it” czy „but I already have one” jest bezcelowe. Najgorszym wyjściem jest kupienie czegoś tylko po to, żeby sobie poszli – jak tylko reszta handlarzy zauważy, że coś nabyliśmy, od razu będziemy mieli wokół siebie spory tłumek osób próbujących nam coś wcisnąć. Średnio skutecznym rozwiązaniem jest niedostrzeganie sprzedających, gdyż trochę czasu trzeba, żeby się zniechęcili. Najskuteczniejsze okazało się wymyślenie ceny z sufitu (a raczej z podłogi). Wystarczy powiedzieć im „ok, 5 rupiees”, a są tak zaskoczeni, że zostawiają nas w spokoju. Sprawdzone. Działa.

Na koniec, jak to zwykle bywa, impreza. W poszukiwaniu bankomatu przeszliśmy kawałek w głąb lądu (jak to dumnie brzmi). Do naszych uszu dotarła skoczna muzyka, więc udaliśmy się w kierunku dźwięków. Oto, co zobaczyliśmy:



Przez ulicę przetaczają się powoli dwie ciężarówki, na jednej jakieś bóstwo, na drugiej niezłe kolumny (prawie jak bóstwo), i tłum Indusów szalejący pośrodku. Zwróćmy uwagę, że wszystkie kobiety stoją dookoła i tylko się przyglądają. Udało mi się dowiedzieć, że jest to jakiś festiwal, ale jaki i dla kogo? W każdym razie tak chyba wyglądają wiejskie, indyjskie potańcówki.


































Goa powróci, już po raz ostatni w tym roku, w odcinku "misja".

wtorek, 1 grudnia 2009

A cóż to może być?

Zanim wrócimy na Goa i w inne miejsca (a mam zaległości jak student przed sesją, lub też jak budowniczy dróg na EURO 2012), to przedstawiam dwie zagadki. Powinny być trudniejsze niż ostatnio.

Po pierwsze, co to jest?


















A drugie - dlaczego ten człowieczek jest taki szczęśliwy?























Wszystkie odpowiedzi nagradzamy (brawami, przy wyjątkowych można nawet gwizdać i krzyczeć)

czwartek, 26 listopada 2009

Easy rider

W dzisiejszym odcinku będzie to, co tygryski lubią najbardziej. Hmmm... w Indiach to powiedzenie nabiera trochę innego charakteru....
Nieważne. Najlepszym zajęciem w tym prawie rajskim zakątku jest niewątpliwie wynajęcie skutera albo motocyklu. Miejsc, gdzie można to zrobić, jest mnóstwo, ale tyleż samo jest ludzi, więc warto wstać rano (nam się to nigdy nie udało, właściwie przedefiniowaliśmy troszku pory dnia, o kilka godzinek). Koszt za cały dzień -  200 RS (12 złociszy !) za skuterek, 300 RS za motorek (Royal Einfield). Jak się wynajmuje na dłużej to jest oczywiście taniej. Paliwo kupuje się na stacjach benzynowych... których nie ma. Za to napełnić bak można prawie w każdym sporzywczaku.

A więc jazda! Co prawda Lonley Planet pisze, że Goa (jak i reszta Indii) to zdecydowanie nie miejsce, żeby uczyć się prowadzić skuter (nie wspominając już o czymś mocniejszym), ale nie powstrzymało to ani mnie, ani Ahmada, ani Katji, przed pierwszym w życiu prawdziwym szaleństwem na dwóch kółkach. Obyło się bez wypadków, poza jednym wyjątkiem - Ahmad nie wyrobił zakrętu, wypadł z drogi i wbił się centralnie w mur... przy prędkości około 5 km/h. Lekko zadrapał sobie naskórek na nodze.

Sama droga jest miodzio - zazwyczaj pusto i w miarę cicho (oczywiście tego nie da się dostrzec przy własnym silniku), a w około roztacza się widoczek na górki, lasy, palmy i plaże. Od czasu do czasu minie się połyskujący bielą kościółek, innym razem kolorową hacjendę ukrytą wśród zarośli. W górze świeci słonko, a wiaterek daje idealną ochłodę.

Można jechać gdzie się chce (hehe, to jest to!). Warto znaleźć pustą plażę, z dala od kurortów (hmmm kurortów... może z dala od zatłoczonych miejsc odwiedzanych często przez turystów?). My trafiliśmy w jedno takie miejsce - i to, rzeczywiście trzeba przyznać, była rajska plaża. Chyba mogę zrozumieć zachwyt nad Goa. Jeśli kiedyś było tak na całym wybrzeżu to faktycznie warto było tu być. Jaka jest różnica- no cóż, czysto, pusto, a wśród palm nie stoją (zbyt często) blaszane baraki porzucone w połowie konstrukcji (chociaż pewnie lokalny Bob Budowniczy uznałby to za w pełni wykończone lokum).
A kiedy już skończymy plażować, znowu można wsiąść na motorek i pojechać przed siebie....





































































Goa powróci w "kup pan cegłę"!

środa, 25 listopada 2009

Pozdrowienia z Palolem

Na Goa znajduje się wiele plaży - jedne są bardziej popularne, inne bardziej dzikie. My wybraliśmy Palolem, jedną z najbardziej wysuniętych na południe miejsc, w związku z tym, że powinna to być obecnie jedna z najlepszych okazji na Goa. Poleca ją nawet przewodnik Lonley Planet. Warto zauważyć, że miejsca polecane przez popularne przewodniki jako piękne i mało uczęszczane szybko przestają być takie urokliwe, gdyż wszyscy żądni wrażeń i uważający się za sprytnych turyści udają się szczególnie tłumnie właśnie tam.

Niewątpliwie Palolem to plaża typowo pocztówkowa - złocisty piasek, palmy pochylające się nad brzegiem, zachód słońca nad bezludną wyspą i fale łagodnie wysypujące się na brzeg. Jak kiedyś pisałem, na brzeg wysypują się także stada krów i psów.

Ekipa:
Ahmad (Jordania), Ja, Adriana (Polska), Nicolas, Rafael (Brazylia), Arjun (Indie), Kathia, Marina (Rosja), Daniel (Nigeria), Huan (Kolumbia), Martina (Słowacja), Manuel (Argentyna)

Zakwaterowanie:
Przez pierwsze kilka dni, ponieważ było nas 12 osób i chcieliśmy mieszkać w jednym miejscu wynajęliśmy bungalowy zaraz przy plaży*. Warunki trochę spartańskie... chociaż karaluchy nie narzekały. Cena: 500 RS za pokój 2, lub 3 osobowy (po dołorzeniu materaca). Właściwie większość pokoi do wynajęcia jest 2-osobowa, ale w większości za dodatkowe 100 RS albo za darmo można dostać materac ektra.
*Przy plaży - niby do brzegu były 2 minuty, ale ponieważ zawsze szliśmy do centrum (jeśli to można tak nazwać), to tak naprawdę do 'naszej dobrej' plaży mieliśmy z 10 minut. Przy okazji porada - warto się zorientować dokładnie gdzie się mieszka, żeby wracając z imprezki wieczorem trafić do domu, a nie jak ja i Kathia błądzić z godzinę po pustej i ciemnej plaży potykając się o palmy i natykając się na dziwnych tubylców. Dobrze że mielimy telefon i że Manuel w końcu po nas wyszedł...

Kiedy większość osób wyjechała (z powrotem do roboty), i zostałem tylko ja, Ahmad (wtedy jeszcze bez pracy, ach..) i Adriana (na urlopie), to zmieniliśmy lokum na 4 osobowy apartamencik w budynku na centralnej ulicy (proszę sobie za dużo nie wyobrażać, słowo 'centralny' ma w tej historyjce znaczenie raczej geograficzne niż 'miastowe'). Mieliśmy telewizor, klimę, balkon i nawet niezłą łazienkę (o czym w bungalowie się nawet nie śniło). Za 700 RS, czyli taniej za wyższy standard.

Plaża - wiadomo o co biega - kąpiel w morzu, opalanie się na słońcu, czytanie książki, słuchanie muzyki, przypalanie się na słońcu, szukanie kremu do opalania, odpoczynek od skwaru w barze zaopatrzonym hojnie w zimne piwo, gra w piłkę nożną i siatkówkę, przekąska lub obiad, przechadzka w stronę wysepki w celu podziwiania siedliska krabów (które właściwie miały zdecydowanie większą metropolię niż lokalne miasteczko).

Wieczór - impreza, no bo jak inaczej. Właściwie był tylko jeden klub, w którym można było potańczyć przy standardowej muzyce, czyli house i technomixie, ale to wystarczało. Jeśli chodzi o bary i restauracje, wybór był dużo większy - od zwykłych potraw Indyjskich (buriani z kurczakiem), przez owoce morza (kelner może zaprezentować na tacy ledwo co złowione ryby i homary), po steki i kuchnię włoską. Ceny są przyzwoite, za wyjątkiem owych żyjątek wodnych, które, biorąc pod uwagę pieniądze, muszą należeć do zagrożonych gatunków. W stosunku do Bombaju piwo jest wyjątkowo tanie, w restauracyjce za małą butelkę płaci się 30-40 RS.
Najlepszą imprezą były najpewniej urodziny Nicolasa, kiedy urządziliśmy sobie zabawę na plaży. Lata temu imprezy plażowe były częste, duże i bardzo popularne. Niestety, po różnych przygodach różnych turystów (szczególnie turystek) nie są już organizowane. 

Co jeszcze... komary.. są. Siedzimy sobie w barze popijając rum z colą i słuchając muzyczki. Przylatuje krwiopijca i siada sobie jak gdyby nigdy nic na naszej ręce. My, z nieukrywaną satysfakcją, ładujemy w gada z całej siły drugą ręką... i nagle do naszej świadomości dociera zaginiona myśl, że właśnie troszku się spaliliśmy po całym dniu na plaży. Już tylko słyszymy, jak przez lokal przetacza się nasze UUUUUUUUUAAAAAAAAAAAAAAAAHHHHHHHH!!!!.................




 

















































































 Goa powróci w "Easy Rider"!

czwartek, 12 listopada 2009

Trzy cyklony

Pierwszy - prawdziwy.
Imię: Phyan,
Poziom: 6 (nie wiem co to właściwie znaczy ten poziom, jakaś gra?).
Prędkość: 70-80 km na godzinę (niezbyt wiele w porównaniu z niektórymi swoimi kumplami) 

Dzisiaj, siedząc sobie spokojnie w pracy, dostałem w okolicach południa wiadomość, że do Bombaju zbliża się cyklon i przyniesie silne opady deszczu. Poprzedni, Aila, spowodował w maju śmierć ponad 190 osób w Indiach i Bangladeszu. Zdecydowano się więc zamknąć szkoły i urzędy, zorganizowano dodatkowe autobusy i pociągi, aby dostarczyć ludzi w miarę sprawnie do domu. Prywatne firmy, w tym TCS, także zaczęły zamykać biura, już o 15 można było zakończyć pracę. Większość moich kolegów z AIESEC tak właśnie zrobiło. Ja stwierdziłem, że dokończę czytać dokument o tag-ach w JSF z wesołym nastawieniem, że wcześniej będę w mieszkaniu. Cóż, jak tylko doczytałem pdf okazało się, że cyklon zmienił kierunek i jesteśmy bezpieczni, dzięki czemu mogę z radoooościąąą posiedzieć w biurze do końca dnia.




Drugi - czterokołowy
Imię: autobus, czerwony..
Poziom: 1
Prędkość: nawet płyty tektoniczne osiągają większą prędkość

Podróżowanie busami do pracy jest coraz bardziej fascynujące:
Czasami przez długi okres czasu nie jedzie nic, a później w dwie minuty pojawiają się trzy takie same autobusy.
To, że czerwona konserwa jedzie w jedną stronę jakąś trasą w cale nie oznacza, że będzie nią wracać.
Przez przystanek koło mojej pracy przejeżdża autobus, którego numer figuruje także na przystanku koło mojego domu i widziałem, że pojawia się na przystanku po przeciwnej stronie drogi (w kierunku dom->firma). Jednak według zapewnień konduktora, ten autobus tamtędy nie jeździ (przynajmniej w kierunku firma->dom).
Przejazd autobusami różnych linii, ale tego samego typu, o tej samej porze i na dokładnie tej samej trasie może mieć różną cenę.
Pojazd może się z dowolnych przyczyn w dowolnym momencie zepsuć.
Numerek na autobusie może się troszkę przesunąć. Zazwyczaj to "troszkę" wystarcza, żeby liczba była zupełnie nieczytelna.

Uwaga! będzie skomplikowany szkic. Skupić się (ikonki pojazdów zostały dodane aby utrudnić orientację):



Bazgroły przedstawiają drogę w pobliżu mojego domu. Czerwone strzałki to kierunek ruchu - standardowy kierunek. Czasem, a właściwie często, zdarzają się osobniki ciągnące pod prąd - w końcu najkrótsza droga jest najlepsza, więc zwyczajowo ścina się zakręty i skrzyżowania. Wielka niebieska kropka to przystanek autobusowy. Tutaj powinny zatrzymywać się autobusy. Jednakże niektóre z nich jako miejsce wyrzucenia i załadowania pasażerów wybierają miejsce oznaczone czarnym punktem. Jest wyjątkowo zabawnie, gdy trzeba przebiec przez drogę pełną pojazdów aby dostać się do autobusu, który zatrzymuje się tylko na chwilkę...


Trzeci - ludzki
Imię: parlament
Poziom: nieograniczony
Prędkość: odległość "ręka->twarz" w pół sekundy
W parlamencie stanu Maharashtra (tego z Bombajem) doszło do bójki. Jeden z posłów, Abu Azmi (przywódca jednej z partii), w czasie zaprzysiężenia złożył przysięgę w Hindi. Członkowie innej partii stwierdzili, że to obraza (lokalny język to Marati) i spoliczkowali owego posła (a także zakosili mu mikrofon). Nie wiem czemu, ale przypomniała mi się Polska (szczególnie pod wpływem tego mikrofonu)...