wtorek, 31 sierpnia 2010

kto szuka ten znajdzie..

ale ile się przy tym nachodzi! ( a właściwie najeździ..)

Nie jest łatwo znaleźć mieszkanie w Indiach. Hmm może jednak zawęźmy krąg do Bombaju, choć nie sądzę, żeby gdzieś indziej w kraju świętej krowy było łatwiej, biorąc pod uwagę to, że Mumbai jest taką kosmopolityczną metropolią.

Z ciekawostek - Bombaj jest jednym z najdroższych miast na świecie biorąc pod uwagę ceny gruntów i najmu. Mowa tu oczywiście o centrum, a nie o 'moich' przedmieściach. Chociaż nawet tutaj są obszary, gdzie cena apartamentu jest równa cenie domu w Londynie.

Nieruchomości są dużym i dynamicznie rozwijającym się biznesem. Na ulicach roi się od agencji zajmujących się sprzedażą i najmem, z których wiele nie zajmuje więcej niż mały pokoik. Ba, niektóre łatwiej porównać do szopy, skoro są tylko trzy ściany..

Właśnie wiele z takich agencji odwiedziliśmy w poszukiwaniu naszego lokum. Nie byliśmy zbyt wybredni, w końcu mieliśmy troszkę ponad dwa tygodnie na znalezienie nowego domu, zanim skończy się nasz układ z poprzednim najemcą. Chcieliśmy tylko mieszkać gdzieś blisko biura (do 30 min autobusem), przy w miarę rozsądnej cenie - uwzględniając fakt, że obcokrajowców będą starali się dużo bardziej naciągnąć i oszukać. Przy ilości ofert wydawało się to łatwe. Ale cóż, czekało nas następne 'indyjskie doświadczenie'. Kolejne okazje mijały nas między innymi ponieważ:
  • Jesteśmy kawalerami (tylko rodziny)
  • Nie dla obcokrajowców
  • Tylko dla wegetarian
  • Zakaz gotowania
  • Pracujemy dla TCS
  • Jesteśmy za wysocy
I tak dalej i tak dalej... właściwie jedyną rzeczą z powodu której nas nie dyskryminowano, to o dziwo religia. A może i nic w tym dziwnego. Hinduizm ze swojej natury dopuszcza różnorakie i indywidualne podejście do szukania oświecenia i kontaktu z bóstwem. W pewnym sensie dlatego w tej religii jest tylu bogów. Ogólnie rzecz biorąc, poza okazyjnymi rzeziami i masakrami na tle religijnym (głównie pomiędzy Hindusami i Muzułmanami) Indie są pod względem wyznania bardzo tolerancyjne.

Dwa tygodnie szybko upłynęły, a my dalej nie mieliśmy żadnej sfinalizowanej umowy w ręku. jak pisałem poprzednio, spakowaliśmy wszystkie swoje manatki i pojechaliśmy znaleźć jakieś lokum na najbliższe dni.



Jak to dobrze mieć w takiej chwili dobrych znajomych. Mniej przydatną część bagażu i sprzęt domowy (pralka, mikrofalówka, krzesła) rozdzieliliśmy na dwa mieszkania, a sami przekimaliśmy u innych praktykantów (Pius i Isaac) albo u kumpli z pracy (ja i Santiago). Nie trwało to długo. Już po dwóch księżycach udało nam się w końcu wprowadzić się do naszego nowego mieszkania. Nie mamy mebli, nie możemy imprezować i nie mogą nas odwiedzać żadne dziewczyny, ale po za tym jest miodzio. Mieszkanko jest w dobrym stanie, mamy prąd, wentylatory, ciepłą wodę, internet (jak nikt nie używa torrentów), dużą przestrzeń na wieszanie prania - czego chcieć więcej? Ostatnio dokupiliśmy nawet lodówkę (20 $ razem z transportem). Zepsuła się już następnego dnia, ale ją naprawiłem .. no dobra, to tylko kabelki we wtyczce się poluzowały, ale i tak się liczy.

Po wielu następnych księżycach wprowadził się jeszcze wygadany Adonis z Beninu i wiecznie zapracowany Anderson z Brazylii. Od tego czasu żyjemy sobie spokojnie. Wygląda na to, że to będzie już mój ostatni 'dom' w Indiach. Chociaż tutaj nic nie wiadomo. Carpe diem.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Alternatywy 4

-"Musicie się dzisiaj wyprowadzić"
-"Co?"
-"Dzisiaj musicie opuścić mieszkanie!"
-"Nie, to niemożliwe, co to ma w ogóle znaczyć?!"

Najpewniej dalekie to od oryginału, ale tak mniej więcej tak pewnego słonecznego, czerwcowego dnia wyglądała rozmowa Piusa (mojego współlokatora) z naszą panią broker.

Dwa tygodnie wcześniej dowiedzieliśmy się, iż syn właściciela mieszkania, które wynajmujemy, przyjeżdża skądś tam, i potrzebuje miejsca do zamieszkania. Oczywiście tym miejscem miało być 'nasze' lokum. I co z tego, że w pisemnym porozumieniu pisze, iż przez 6 miesięcy (a minęły zaledwie dwa) żadna ze stron nie może rozwiązać umowy. Pani broker oświadczyła, że mamy miesiąc na przeprowadzkę. Nie wyglądało to różowo, ale właściwie nie przejęliśmy się zbytnio. W końcu w szafie mieliśmy umowę z ową klauzulą 'sześciu miesięcy nierozerwalnego porozumienia'. Ponadto, jak stwierdził Isaac, nawet jakby właściciel z brokerem wezwali policję, to nie można nas tak po prostu aresztować, jako obcokrajowców (..mhmh.. kto wie), i jak to ujął 'siłą damy im radę'. To ostatnie to był oczywiście żart. Raczej żart.. no ja tam się uśmiałem... W każdym razie zaczęliśmy też powoli szukać nowego mieszkania, które znajdowałoby się blisko naszego biura - opcja godzinnego dojazdu w czasie monsunu w ulewnych deszczach nie do końca wchodziła w skład pakietu 'świetlana przyszłość'.

I właśnie już po dwóch tygodniach równia pochyła, po której beztrosko się toczyliśmy, zmieniła się w głęboką przepaść za sprawą powyższego telefonu. Oczywiście nigdzie się nie ruszyliśmy owego dnia. Nie mieliśmy zamiaru się nigdzie wyprowadzać. W końcu już się urządziliśmy i mieliśmy wszystko 'poustawiane' - od taniego dojazdu do biura po kupno sera w plasterkach w lokalnym supermarkecie i stół do ping ponga w zasięgu kilku kroków.

'Ale syn właściciela wraca, i to jest moralny obowiązek żeby zapewnić mu mieszkanie!' Taki argument. Moralnie wyrzucić lokatorów z ważną umową. Dziwne? Hmmm, nie.
(uwaga: wniosek ogólny i podstawa większości spraw - i akurat można go tu wstawić, oh-ho)
W Indiach najważniejsza jest rodzina i lokalne społeczeństwo. Indywidualizm nie ma znaczenia. Nie ma jednostki. Wszystko rozpatrywane jest w odniesieniu do rodziny/społeczeństwa. Czasami jeszcze także kasty. Należy to zrozumieć przed jakakolwiek dyskusją o aranżowanych małżeństwach czy jakichkolwiek tradycjach i zwyczajach. Decyzja grupy, do której się należy, jest w większości niepodważalna. Ponadto, samemu ciężko cokolwiek osiągnąć, trzeba mieć poparcie własnej części podwórka - nie jest to wszak niemożliwe, ale na pewno nieporównywalnie bardziej skomplikowane niż w krajach zachodu. My najbardziej odczuwamy to w ten sposób, że musimy się dostosować do reguł społeczności naszego bloku. A są to - żadnych głośnych imprez (ok) oraz nie mogą nas odwiedzać żadne dziewczyny - żadne, nawet matki czy ciotki. Często także (choć nie u nas) Społeczność limituje też dostęp do prądu czy wody - zważając na ogólne braki w tym zakresie jest to pewien sposób kontrolowania zużycia zasobów. Kontrolowania ludzi. Kontrolowania życia.

Wracając do głównego wątku, chcieliśmy się spotkać z właścicielem. Jednakże, ponieważ cała komunikacja szła przez panią broker, to z jakichś losowych przyczyn nigdy do tego spotkania nie doszło. Innego słonecznego dnia (choć na niebie już zbierały się chmurki i monsun już łypał na nas okiem zza horyzontu) dostaliśmy wiadomość, iż właściciel przyjdzie do naszego mieszkania .. za 2-3 godziny. W środku roboczego dnia, gdy wszyscy jesteśmy w swoich biurach. A później mrs broker z kamienną twarzą twierdziła, że zostaliśmy zawiadomieni z wyprzedzeniem. To tak jakby ostrzegać przed erupcją wulkanu poprzez przylepianie karteczek 'Uwaga niebezpieczeństwo' na wyrzucanych z krateru głazach. Spotkanie lokatorzy-pani broker też nie poszło początkowo zbyt dobrze. Wirtualne ostrza śmigały tam i z powrotem, szczególnie pomiędzy ową kobietą a Ghanijczykami. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie prawie rozstaliśmy się ze słowem 'SĄD' wibrującym w powietrzu. Ostatecznie jednak głos zabrał mąż naszej rozmówczyni, i chociaż mówił głupoty (jak z tą moralnością), to jednak sytuacja się trochę uspokoiła.
Prawdziwy finał sprawy odbył się w spotkaniu z przewodniczącym społeczności naszego bloku. Jak już mówiłem, społeczność rządzi wszystkim. Jakież było nasze pozytywne zaskoczenie, gdy przewodniczący .. właściwie stanął po naszej stronie. Dostaliśmy wszystko to, co chcieliśmy - dodatkowy czas na przeprowadzkę i zwrot większości opłaty brokerskiej. Ciekawe, wcześniej te sprawy, według pani broker, w ogóle nie wchodziły w grę, ale gdy zgodził się na to przewodniczący, zaakceptowała to bez słowa - chociaż okazało się, że umowa, na którą się ciągle powołuję, nie została nigdy oficjalnie zarejestrowana. Sam przewodniczący był wyjątkowo miły, a jego celem wydawało się sprawienie dobrego wrażenia i pokazanie nam, że Indie i Indusi są bardzo przyjaźni i pomocni.

Warto dodać, że później, na kilka dni przed naszą przeprowadzką, przyszło kilku hindusów, aby obejrzeć 'już-nie-nasze' mieszkanie. W celach najmu! Czyżby cała ta historia z 'synem właściciela' była wyssana z palca? Być może. Już się nie dowiemy. Bo i po co. Jest to już kompletnie nieistotne.

Poszukiwania nowego mieszkania nie poszły tak dobrze, jak się spodziewaliśmy. Te kilka opcji, które były prawie sfinalizowane, rozsypały się jak domek z kart, a z nim runął i nasz, wydawało się, prosty plan. Gdy nadszedł termin opuszczenia mieszkania (który przeciągnęliśmy o jeden dzień, sesese) spakowaliśmy nasze klamoty, sztućce, garnki, materace, toster, pralkę i inne różnorakie rupiecie do malutkiej ciężarówki i pojechaliśmy... właśnie.. dokąd? Nie wiedzieliśmy. Nie mieliśmy już żadnego mieszkania. Po prostu pojechaliśmy zobaczyć co też przyniesie nam kolejny ciekawy dzień :D


poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Nowa chata

Czyli sytuacja mieszkaniowa, która od ostatniego opisu zmieniła się, i to znacznie.

*Na wstępie mały podział mieszkań:
  • HK - hall/kitchen - hol z kuchnią i łazienką, o wielkości dostosowanej do skrzatów
  • 1 BHK-bedroom/hall/kitchen - dokładamy jeden pokój i już można mieszkać nawet w cztery osoby.
  • 2 BHK - po doklejeniu kolejnego pokoju robi się już całkiem przestrzennie, chociaż wielkość tego typu może się wahać od 50 do 100 m2.
  • I większe...

Jest styczeń. Stare mieszkanko w Powai wygląda ... właśnie staro. A świat się zmienia. Wśród nowych praktykantów znaleźli się dwaj Kolumbijczycy - wesoły Santiago, który pracuje ze mną w jednym zespole, oraz Cesar - magik z zaczarowanymi kartami i monetami, choć (pewnie chwilowo) na etacie Tata Consultancy Services jako zwykły pracownik. Wraz z Piusem, Isaacem (Ghana) oraz Andresem (Estonia) postanowiliśmy znaleźć nowe, większe i tańsze mieszkanie. Okazja nadarzyła się dość szybko. Bardzo blisko naszego poprzedniego 'kwadratu' natrafiliśmy na 2BHK o w miarę rozsądnej cenie. Całkiem przyjemne miejsce (jak na cenę). 21 tys rupii(ok 450 $) za miesiąc na sześć osób wydawało się ok, szczególnie w porównaniu do stawek w mieszkaniach wynajmowanych przez AIESEC. 2 łazienki z prysznicami, telewizor, 6 łóżek, kuchenka i 3 szafy były dla nas wystarczającym wyposażeniem. Szczegóły wydawały się dogadane i należało tylko podpisać umowę.

I już lisek był w ogrodzie, już witał się z gąską, a tu... dowiadujemy się, że osoba, z którą negocjowaliśmy, nie jest właścicielem, ale brokerem - czyli musimy uiścić jednorazową opłatę w wysokości miesięcznego czynszu. A ponadto pani broker mówi, że może tu mieszkać tylko pięć osób, a nie sześć. Już mieliśmy zrezygnować, ale jakoś o dziwo łaskawie wynajmujący zgodzili się, żebyśmy zostali wszyscy. Jak się później okaże, losowe zmiany zdania i przekręcanie własnych słów w wykonaniu naszego najemcy będą chlebem powszednim, ale powoli, powoli...

Początkowo szło dobrze. Podzieliliśmy się pokojami w wyniku losowania 'karteczek z kapelusza'. W ciągu kilku dni doprowadziliśmy miejsce do użytku (na tyle na ile potrzebne to jest sześciu kawalerom..).
Problematyczne okazało się to, że mieszkanie posiadało większą ilość lokatorów:
Jaszczurki - zielone, przyjazne i tolerowane, chociaż można się trochu przestraszyć jak coś zasuwa po ścianach jak kultowy 'obcy' z filmowego cyklu
Mrówki - szybko dobierają się do pozostawionego na wierzchu jedzenia, da się przeżyć
Muszki - skrzydlaty odpowiednik mrówek
Komary - a raczej koSZmary. Komar indyjski różni się od naszego rodzimego tym, że jest nienasyconą, wredną bestyją. Jeden jest odpowiednikiem całej chmary swoich europejskich kuzynów. zamiast ugryźć raz i odlecieć, tnie po kawałeczku bez końca. Wobec tego wystarczy jeden, żeby wszyscy mieszkańcy obudzili się rano ze swędzącymi ukłuciami. Ha! obudzili.. jak się uda zasnąć ze złowrogim brzęczeniem nad uchem. Moskitiera pomaga, ale niweluje wpływ wentylatorów i w porze upałów (kwiecień - czerwiec) nie można się wyspać z powodu temperatury. Ponadto komary w nowym lokum okazały się przeciwnikiem znacznie bardziej wymagającym niż te, które mieliśmy w starym mieszkaniu. Były szybsze i bardziej odporne na ciosy (naprawdę!), i nie pozwalały nam spokojnie spać. Zwykle pojawiały się pojedynczo. Gdy po godzinie pogoni udało się w końcu krwiopijcę ubić, to.. pojawiał się następny. Jakby pracowały na zmiany. Jakaś dyspozytornia czy co? Związek zawodowy?! W końcu pewnego dnia wprowadziłem w życie podstępny plan pozbycia się komarów - albo przynajmniej ograniczenia ich liczby. Kupiłem siatkę, którą za pomocy taśmy klejącej zamontowałem na oknach w łazienkach (dobra, nie jest zbytnio podstępne, ale brzmi lepiej niż 'mało oryginalne'...). Namęczyłem się pół soboty z fikuśnymi kratami i odpadającym tynkiem, ale poskutkowało. Liczba komarów spadła prawie do zera.
Karaluchy - podłe okropieństwa. W różnych kształtach i wielkościach. Przy odpowiednim trafieniu klapkiem rozpadają się na wiele kawałków.
XXX - pewnego razu wróciłem jako pierwszy do domu. Przechodząc koło łazienki zobaczyłem jakiś kształt na ścianie. Początkowo pomyślałem, ze to jaszczurka. Spoko. Dość duża jaszczurka, na cały kafelek, hmm. Ale... czarna? I.. o chole*a, to ma OSIEM nóg! AAAAAAAA. Zatrzasnąłem drzwi, zaryglowałem, i postanowiłem dać szansę innym, aby sprawdzili, czy robal dalej koczuje w łazience. Później, po dokładnym zaryglowaniu zsypu na śmieci, odwiedziny karaluchów i innych potworków się na szczęście skończyły. Zostały tylko przyjazne jaszczurki. Wszystko toczyło się gładko. Prawda, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że toczyło się po równi pochylej, ale ogólnie było naprawdę nieźle.

Do tematu jeszcze wrócimy, Na razie mam nadzieję że nie zniechęciłem was opisem miejscowej fauny ;]

Kilka zdjęć, niestety niskiej jakości, bo robione wieczorem. Wygląda bardziej ponuro niż w rzeczywistości, ale innych nie mam i już mieć nie będę.




Oraz pralka - starszy, ale dawniej bardzo popularny model, i ciągle jeszcze na chodzie. Wieźliśmy ją z Santiago na imitacji pojazdu zwanej tempo (skrzyżowanie rikszy z vanem dostawczym) przez pół miasta. Ja miałem lepsze miejsce, bo zamiast siedzieć z kierowcą w ciasnym wnętrzu wylegiwałem się 'na pace'. Razem z transportem zapłaciliśmy 1500 rs (trochę ponad 30$).