poniedziałek, 28 września 2009

Słychać bębny

Uwaga wstępna - zdjęcia nie oddają pełni rzeczywistości chociażby z tego powodu, że nie zawierają dźwięków oraz zapachów (to drugie dotyczy także filmików). WASZE SZCZĘŚCIE. Można to ująć w ten sposób, że ostry katar jest w tym kraju błogosławieństwem. Stada psów, śmieci, ścieki i ryby, które nie widziały wody od miesięcy, niewątpliwie tworzą unikatową i niezapomnianą atmosferę. Jeśli chodzi o dźwięki, to niektórymi klaksonami dałoby się z powodzeniem polować na słonie. Okazuje się jednak, że człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego...

Dzisiaj był ostatni z dziewięciu dni hinduskiego święta Navrathri. W tym miejscu należy dodać, że Hindusi mają tyle różnych świąt, że jakby chcieli to mogliby świętować codziennie. Dzisiejszy dzień miał być spokojny - wszystkie tańce z pałeczkami się już skończyły. Okazało się jednak, że pojawiają grupy ludzi z bębnami i innymi instrumentami. Całkiem interesujące. Pod warunkiem że taka grupa nie wybierze sobie miejsca dokładnie pod naszym oknem i nie zacznie się tłuc przez cały wieczór. Doszliśmy do wniosku, że mogła to być zemsta za głośne puszczanie zagranicznej muzyki :D. Ach, i przy stanie tutejszych okien zamykanie ich nie robi żadnej, ale to żadnej, różnicy.
Jakość filmiku jest niestety mierna - mój aparat niewątpliwie nie jest stworzony do nocnych ujęć.



Na dodatek kilka zdjęć z pobliskiej restauracji Maple. Według zapewenień niektórych ludzi, którzy podróżowali po Indiach, dają tutaj najlepsze jedzenie, z jakim się spotkali w tym kraju. Niewątpliwie obiad był smakowity. Zresztą indyjskie jedzenie jest naprawdę dobre, pod warunkiem że nie mamy nic przeciwko ostrym przyprawom.
Na zdjęciach: Ahmed, Adrianna, Nicolas i Ashish (oraz ja).





sobota, 26 września 2009

Mała wycieczka po Bombaju. Grupa składała się ze mnie, Nikolasa z Brazylii i Mariny z Rosji. Według planu, mieliśmy wybrać się rano. Plan padł dość szybko, bo ostatecznie w centrum byliśmy dopiero o 14. Pomijając wszystkie mniej lub bardziej ambitne zamierzenia, udaliśmy się do „ikony” Bombaju - Gateway of India (za zdjęciu). Zaraz obok znajduje się słynny hotel Taj Mahal Palace. Właściwie nie wiadomo czy jest bardziej słynny z powodu atrakcji turystycznych czy terrorystycznych, uwzględniających bomby i zakładników.





Czasu starczyło nam już tylko na zwiedzenie Elephanta Island. Jest to niewielka wyspepka znajdująca się około 10 km od Taj Maral Palace. Prom płynie standardowo godzinę, ale nasz się chyba zgubił i płynął dwie. Wyspa jest popularna wśród turystów z powodu świątyń wyrzeźbionych w jaskiniach. Lokalna nazwa miejsca to Gharapuri. Elephanta wzięło się stąd, że w XVII wieku Portugalczycy zobaczyli posąg słonia na nadbrzeżu. Należy się cieszyć, że nie zobaczyli czegoś innego, bo nazwa wyspy mogłaby przypadkiem brzmieć naprawdę głupio. Słoń w każdym razie się rozpadł (pewnie z wrażenia), później Anglicy przewieźli szczątki i złożyli go powrotem w całość w jednym z parków w Bombaju.

Po wyjściu z promu można przejechać się małym pociągiem, który pokonuje niesamowitą odległość ok. 200 metrów. Według przewodnika pociąg dodaje miejscu „uroku starego świata”. Ludzie piszący książki dla turystów naprawdę mają fantazję, co nie?



Po drodze do jaskiń znajduje się mnóstwo straganików z pamiątkami, rzeźbionymi słonikami, drewnianymi pudełkami, koszulkami i biżuterią. Na szczęście udało nam się odciągnąć Marinę od kramików na tyle szybko, że jeszcze zdążyliśmy wejść do świątyń, pół godziny przed zamknięciem. Chętni (lub leniwi) mogą dać się wnieść na górę na lektyce.



Ciekawą rzeczą jest opłata wejściowa do jaskiń. Hindusi płacą 10 RS, wszyscy inni – 250. Może byłoby to ok w stosunku do niektórych amerykańskich turystów, którzy pewnie ważą tyle co 25 Hindusów. Niestety z tego co wiem podobne opłaty są w tym kraju standardem.

Wyspa była miejscem kultu dla wyznawców Śiwaizmu, jednej z głównych sekt Hinduizmu, uznającego Sziwę za najważniejszego boga (drugą ważną sektą jest jest Wiszuizm z bogiem Wiszną). Z kilku jaskiń-świątyń najlepiej zachowała się największa, w której przedstawiono Sziwę we wszystkich jego postaciach, kiedy niszczy, tworzy i ochrania wszechświat. Centralnym punktem świątyni jest ogromna płaskorzeźba przedstawiająca 3 twarze Sziwy prezentujące jego 3 aspekty. Jeśli dobrze pamiętam (mogę się mylić), to tak na prawdę płaskorzeźba przedstawia 5 twarzy, przy czym jedna patrzy do tyłu, a ostatnia jest transcendentna, więc jej w ogóle nie widać (tak, Hinduizm jest skąplikowany).







czwartek, 24 września 2009

Jedzenie

Popularnym stwierdzeniem jest to, że indyjskie jedzenie jest ostre. I jak by na to nie parzeć, jest to prawda. Dużo potraw jest wegetariańskich, ale bez problemu można też znaleźć mięso. Znaczy kurczaki. Za wołowiną nie przepadają wyznawcy Hindi, a za wieprzowiną Muzułamanie, więc jedno i drugie mięsiwo wyemigrowało. Jednym ze skutków jest to, że McDonalds jest bardzo podobny do KFC.

Może zacznę od żywności w moim pierwszym miejscu zakwaterowania (mieszkanie .. służbowo-firmowe). Standardowym daniem, zresztą także w lokalnych restauracjach, jest chleb w kształcie płaskich placków wraz z różnorodnymi sosami (z braku pomysłu na podział sosów wyróżniamy bardziej i mniej smaczne). Podstawowym elementem diety jest ryż. W mieszkaniu zasugerowano mi, żebym go jadł ze śmietaną ("koniecznie z odrobiną soli!"). Według zapewnień, jest to zdrowe danie ("-ale koniecznie z odrobiną soli!", "-noo dobra już, nasypię sobie... powiedziałem że JA SAM sobie nasypię, OK?!").




W sobotę, 19 sierpnia, skończył się Ramadan (w czasie którego Muzułumanie nie mogą między innymi jeść i pić w ciągu dnia). Na zakończenie jest wielke święto Eid (nie dziwię się, też bym chciał świętować powrót lunchu). Jeden ze współlokatorów, Ahmed, zbrał nas wieczorem do muzułumańskiej dzielnicy. Jedzenie było znakomite, a wszyscy opychali się mięsem - była nawet wołowina!! (w formie kebabu). Według Ahmeda, następna szansa na mięso wołowe bedzie dopiero ... za rok.
Niewątpliwie nie było to miejsce dla wegetarian - gdy jedna z dziewczyn chciała dostać coś bezmięsnego, otrzymała zdziwiony i pobłażliwy uśmiech kelnera. Historia zakończyła się jednak Happy Endem - znaleźliśmy porcję ziemniaków.
Poniżej kilka zdjęć - niestety nie zrobiłem więcej, gdyż byłem zajęty jedzeniem. Ponadto tłuste posiłki spożywa się palcami, a raczej nie chciałbym, żeby mój aparat pachniał podrobami kurczaka.
Na zdjęciach jest Ahmed z Jordanii (nr 2), oraz Lukas z Brazylii i Marina z Rosji (nr 4)





Na ulicach było niezwykle tłoczno - właściwie w Mumbaju zawsze jest tłoczno, ale wtedy było wyjątkowo. Nie widać tego na poniższym filmiku kręconym z autobusu, ale warto zauważyć, że obserwowana prędkość była rekordowo szybka w porównaniu do następnych 30 minut, w czasie których się właściwie nie poruszaliśmy, ale i tak było przyjemnie, bo nie musieliśmy się przeciskać przez tłumy.

sobota, 19 września 2009

Dla wiernych czytelników

Wierny czytelnik pytał o "irytujący sposób, w jaki Hindusi krecą głowami". Otóz polega to na tym, że bujają lekko głową, jakby przekrzywiają ją lekko na ukos w jedną stronę \ a potem w drugą /w dość płynny sposób (czyli /\/\/\/\, uznajmy ze te kreski to linia nosa, normalnie wyglądająca |) . Oficjalnie oznacza to "tak", ale ponieważ odpowiedzenie komuś "nie" mogłoby się wydawać nieuprzejme, wobec tego Hindusi wykonują taki gest nawet wtedy, kiedy nas niedosłyszą lub niezrozumieją. W związku z tym takie kiwanie głową oprócz "tak" oznacza także "chyba", "może", "nie wiem" czy "zupełnie cię nie rozumiem, sir, ale na pewno jest tak, jak mówisz, sir".

Telefonia komórkowa

Plusy + jest tania jak barszcz, a właściwie barszcz jest dużo droższy. Minuta rozmowy – 1 rupia (1 USD – 47 RS). Telefon do Polski na komórke – 10 RS za minute.

Minusy ----- sieć komórkowa jest jak natrętna mucha, co chwile przysyłają reklamy i różne wiadomości, przez co telefon się co chwila podświetla. Dzieje się to tak często, że z powodu tego podświetlania muszę ładować komórkę 3 razy częściej. Więc wyłączyłem podświetlanie – i teraz zupełnie nic nie widzę na ekraniku. Jak chcę gdzieś zadzwonić, albo chociażby sprawdzić godzinę, to meczę się jak stara, ślepa babcia przy czytaniu wyciagu o stanie konta emerytalnego.

Ponadto żeby dostać kartę SIM musiałem mieć książeczkę pobytu na terenie Indii (ID dla obcokrajowców, niezbędna w czasie pobytu powyżej 3 miesięcy), oraz list od pracodawcy.

Szczęśliwie może karta zacznie działać. U mnie nie działała…

Przypowieść o sklepie sieci komórkowej Vodafon, odległym od miejsca zamieszkania o ok. 30 min pieszo, rikszą ok. 10 minut (20 RS).

Wizyta 1: kupno karty

- tu jest paszport, wiza, książeczka rezydenta, list od TCS…

-a zdjęcie?

-....

Wizyta 2 (godzina i 20 rupii później)

-papiety i zdjęcie

pół godziny kserowania później – oto karta SIM. Doładować?

- tak, za 200 RS

- Telefon będzie działał do 2 godzin.

Telefon nie zadziałał do 2 godzin. Ocknął się dopiero następnego ranka. I to na dodatek z zupełnie pustym kontem.

Wizyta 3

- nie mam nic na koncie, a zapłaciłem 200 RS.

- Do godziny będzie działać

Wizyta 4, po godzinie

- Nie działa (!)

W końcu po godzinie – pieniądze są na koncie (minus podatek).

Wizyta 5, po następnej godzinie

- Nie mogę wykonywać połączeń, są zablokowane!

- Teraz już powinno działać, proszę wyłączyć i włączyć telefon.


W końcu mogłem zadzwonić. Po rozmowie postanowiłem doładować telefon. W automacie. To był błąd. Maszyna pożywiła się moim banknotem 100 RS.

Wizyta 6:

- Wasz automat zeżarł moje 100 RS.

- Przykro nam, trzeba było doładować w mnie w okienku.


Kilka dni później, wizyta xxx:

- Moje.. rozmowy telefoniczne.. ZNOWU.. są zablokowane. Można wiedzieć czemu ???

-Ach tak, brakuje pana podpisu na jednej kopii.

- Ale… ale to kopia mojej wizy do USA (i to w dodatku wygasłej), wy nawet tego nie potrzebujecie!

- Proszę o podpis tutaj, i na wszelki wypadek jeszcze tutaj…

- I teraz będzie już wszystko działać?

- Tak

- yyyy jasne..


Poniżej kilka zdjęć z lokalnego konkursu piękności. Niestety lokalne piękności przez cały wieczór tylko stały i odpowiadały na pytania jury...


Transport w Bombaju

Tu jest już ciekawie. Są więc taksówki – takie ładniutkie, żółto-czarne, zardzewiałe, trochę dziurawe, oczywiście bez pasów bezpieczeństwa, a klima jest w postaci otwartych okien, przez które ochoczo wpadają spaliny. Oczywiście są też normalne taksówki, tyle, że droższe. Chyba w każdym taxi przy przedniej szybie stoi słonik symbolizujący jakieś bóstwo (pewnie patrona kierowców…słoni). Wyróżniamy właściwie dwa sposoby jazdy: w jednej opcji jest włączony licznik, na podstawie którego się płaci przy wysiadaniu. Oczywiście zazwyczaj kierowca wymyśli sobie cenę z sufitu, więc my ze złowrogim uśmiechem prosimy o cennik i płacimy tyle ile pisze na kartce. Jeśli nie mamy wyliczonych drobniaków (a te się zawsze przydają), to sprawdzamy uważnie resztę i zwracamy uwagę kierowcy, że źle nam wydał i powinien jeszcze zwrócić x rupii. Ten czasem uda zaskoczonego, że mu się pomyliło :D
Opcja numer dwa polega na tym, że targujemy się przed jazdą. Usłyszaną kwotę należy podzielić co najmniej przez 2 i się dalej targować. Jeszcze nie jestem w tym dobry, ale podejrzewam, że będę miał mnóstwo okazji, żeby poćwiczyć – na razie równie dobrze mógłbym walczyć w klatce z tygrysem, który nie jadł od dwóch tygodni. Ogólnie rzecz biorąc, taksówkarze i rikszarze zazwyczaj będą starali się nas naciągnąć, ale nie należy się tym przejmować, bo oni tak zawsze robią ze wszystkimi. My jako obcokrajowcy po prostu jesteśmy jakby łatwiejszym kąskiem. Od jednego Szwajcara dowiedziałem się, że jeśli ktoś wygląda niezbyt przyjaźnie (niebezpiecznie), to raczej nie będą się starali go oszukać, w odróżnieniu od miłych osób. Ale raczej nie znaczy to, że powinniśmy podróżować z nożem w zębach.
Należy się ponadto przyzwyczaić do jazdy po ulicach. Jak się boimy wypadków, to lepiej zamknąć oczy, nałożyć słuchawki na uszy i intensywnie myśleć, że jest się gdzieś indziej. Ogólnie pasy ruchu nie istnieją, jeździ się tam, gdzie akurat jest miejsce. Najważniejszą umiejętnością, jak się wydaje, jest dużo i wytrwale trąbić, szczególnie, jeśli trąbią na nas. Właściwie na wielu pojazdach z tyłu pisze „Horn please”. Czasem zdarzają się też napisy w stylu „no entery” czy „keep safe THE distance” (chrońmy odległość?)
Jeśli stwierdzamy, że przejazd taksówką jest zbyt nudny, to można się przesiąść do *autorikszy. A jeśli i to nie jest zbyt pasjonujące, to pewnie można samemu wsiąść na motorek albo rower. Ja raczej nie spróbuję, a jeśli nawet, to raczej nie będę w stanie tego, albo właściwie czegokolwiek innego, opisać.
*Autoriksza – trzykołowy wehikuł do przemieszczania się w czasie (czasochłonny) i przestrzeni, którego strefa zgniotu zaczyna się na tylnej tablicy rejestracyjnej. Przejazd czymś takim czyni nas bardzo szczęśliwymi – szczególnie, gdy po wyjściu jeszcze żyjemy i mamy tyle samo kończyn ile przed wejściem (czy są nasze i w takim samym stanie to już inna sprawa).

Są także autobusy. Tu sprawa jest wyjątkowo prosta – autobusami nie jeździmy. I nie dlatego że są tak zatłoczone, że śledzie z beczki dostałyby klaustrofobii. Po prostu napisy są w większości w Hindii, więc nie mamy bladego pojęcia skąd dokąd i którędy. Ponadto przystanki są nieopisane lub mają nazwy w Hindi (na jedno wychodzi). Jedynym sposobem jest pytanie się innych.

Pociągi – i tu są prawdziwe Indie :) Jak ktoś narzeka na standard w PKP to zapraszam tutaj. Ogólnie pociągi mają I i II klasę, przy czym obie mogą być w tym samym wagonie. Nie do końca wiem czym się różnią (oprócz ceny) – no, może jest tapicerka w przedziale, ale tłok w godzinach szczytu jest na pierwszy rzut oka taki sam (jeżdżę na razie tylko drugą, więc ciężko powiedzieć). Ponadto są przedziały dla kobiet i mężczyzn, przy czym kobiety mogą jechać w męskich, na odwrót się niestety nie da (dyskryminacja). Ogólnie rzecz biorąc, w pociągach jest pewien system kastowy – z opowieści wynika, że w odpowiednich przedziałach mogą podróżować tylko odpowiedni ludzie, a reszta nie jest wpuszczana. Obcokrajowcy mogą jeździć wszędzie (no, oczywiście przy zastosowaniu się do męskich/żeńskich przedziałów).
Tłok w godzinach szczytu (czyli zazwyczaj) jest taki, że nawet autobusy bledną. Jak ktoś jest niski to musi mieć …ee.. no niewesoło. Najwięcej atrakcji dostarcza wsiadanie/wysiadanie. Wyskakujemy z pociągu zanim się zatrzyma, a wskakujemy jak już rusza. Powód jest dość prosty – mnóstwo (naprawdę MNÓSTWO) ludzi chce w tym samym czasie wsiąść i wysiąść, a pociąg na nikogo nie czeka (dzięki czemu, uwaga uwaga, się nie spóźnia). Wobec tego na każdej stacji w epickiej i odwiecznej batalii ścierają się dwie masy ludzkie o zupełnie przeciwnych interesach – jedni chcą być w środku, drudzy na zewnątrz. Żeby wsiąść/wysiąść nie patyczkujemy się, tylko przepychamy ile wlezie. Jeśli chcemy zachować pozory kultury, możemy powstrzymać się od trafiania łokciem w twarz. Najlepsze jest to, że wszyscy są tak przyzwyczajeni do walki i pośpiechu, że nawet jak po godzinach szczytu jest spokój i dużo miejsca, to dalej ludzie wpadają do pociągu tak, jakby ich gonił poborca podatkowy.

Poniżej zdjecia taksówek, rikszy, ulic i ciężarówki. Zdjęcie pociągu wkrótce - chociaż mozna je sobie wyobrazić - pomyślcie o wielu ludsziach upakowanych w ciasnym miejscu, a poźniej pomnózcie ilośc osób przez 2, a miejsce podzielcie na pół.



niedziela, 6 września 2009

Interneeet!

Woooha! Udało mi się połączyć z bezprzewodową siecią! Mam neta! Żeby tylko teraz połączenia coś nie przer

sobota, 5 września 2009

Pełne szaleństwo

Oh co się działo w ostatnim tygodniu! No co się działo… NIC się nie działo.

Kiedyś była taka bajka o ludzikach, którzy swoje problemy rozwiązywali po przez używanie specjalnych pompek, dzięki którym nic się nie działo. Im więcej pompowali, tym bardziej nic się nie działo. Mam wrażenie, że przez cały zeszły tydzień ktoś pompował dla mnie, przy czym zamiast pompki zastosował turbosprężarkę.

Ale to się zmieni. Zawsze się zmienia. Pytanie tylko, w którą stronę.



piątek, 4 września 2009

Zaraz po pierwszym początku

Na lotnisku nikt nie czeka. Prawie mnie to zdziwiło. Ale jest telefon. Nie, nie taka budka na żetony. Tylko taki kiosk z literkami ISD (chociaż SID też widziałem, może literki można układać w dowolnej kolejności?) gdzie na ladzie leżą zwykłe telefony, a pani za ladą kasuje nas za połączenia. Z telefonu dowiaduję się, że Anuraag, który miał mnie odebrać z lotniska, miał wypadek drogowy. Auroriksza wpadła na dwie osoby, które poźniej trafiły do szpitala. Rikszarz uciekł, a Anuraag trafił na policję żeby go opisać (chyba spędził tam kilka godzin). Na szczęście (dla mnie) na lotnisku szybko zjawił się jeden z AIESEC-owców i wsadził mnie do taksówki do miejsca zakwaterowania. Oczywiście jak na małe miasteczko Mumbai przystało, jechałem z dwie godziny, przy czym taksówkarz właściwie nie wiedział gdzie jest punkt docelowy, więc często zatrzymywaliśmy się żeby się kogoś zapytać. Zresztą to przydarza się nagminnie. Na miejscu okazało się, że jedyne osoby w okolicy jakie mówią po angielsku to dzieci z podstawówki. Strażnicy tylko kręcili głowami w ten indyjski irytujący sposób. No ale jakoś dostałem się do mieszkania.


A tu kosmos właściwie. Mieszkanie jest na 7 pietrze na osiedlu Hiranandani i należy do TCS (Tata conslultancy sernice, firma w której jestem zatrudniony). Nie mam jeszcze porównania, ale wydaje mi się że lokum jest znakomite. Własny pokój, klima, TV z 80 kanałami (czyli max 10, bo reszta jest po indyjsku, ale za to jest HBO J), duża jadalnia. Aaa, no i mieszkają tu Hindusi którzy o wszystko dbają – jak hotel sernice – sprzątanie, przyrządzanie posiłków itp. No pełne wakacje. I co najlepsze, to mieszkanie mam za darmo (!), płacę tylko za posiłki. Przy czym zostaję tu max przez 30 dni. Później muszę się przenieść do jednego z mieszkań AIESEC, gdzie stacjonują inni stażyści AIESEC-u. Ale na razie chyba przeżyję. Problem w tym że nie mieszkam zbyt blisko centrum. Taksówką jest około ... 3 godzin. Dużo lepiej rikszą na stację kolejową, a potem pociągiem – do półtorej godziny.


Mój pokój

I widok z okna.. a poniżej kilka zdjęć z okolicy