sobota, 30 stycznia 2010

Cena wolności

Przeczytane na tabliczce w pociągu:

"Za przewożenie niebezpiecznych materiałów grozi kara pozbawienia wolności do lat trzech lub grzywna w wysokości 1000 RS".

Którą bramkę państwo wybierają: pobyt w niewątpliwie przemiłym więzieniu przez kilka lat czy też zapłatę 60 złotych. Zonk.

Heheh... ciekawe... czy jak się złamie ten zakaz kilkakrotnie, to za recydywę można na przykład dostać do wyboru: 200 zł kary albo dożywocie? :P

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Ile osób potrzeba, aby naprawić prąd w Indiach?

W celu naprawy przełącznika w ścianie będziemy potrzebować:
Noża stołowego
Powyginanej pincety - jako śrubokrętów
Obcinaczki do paznokci - jako kombinerek i przecinaka do drutów
Czystej podłogi - aby łatwo było szukać śrubek
Taśmy klejącej - jako izolacji
Długopisu - do oznaczania kabelków
Komórki z jasnym wyświetlaczem - jako lampki
Chińczyka - do trzymania komórki z jasnym wyświetlaczem..
Ponadto:
Cztery łyżki odwagi, szczyptę inteligencji (albo jej zupełny brak, w zależności od opinii), łapy stabilne jak u chirurga, kilka litrów cierpliwości (najważniejsza cecha w Indiach) i ze trzy kropelki dobrej pamięci.

Celem naprawy jest przełącznik światła/gniazdka - w Indiach wszystko połączone jest ze wszystkim, a okablowanie zazwyczaj przypomina stado zakręconych węży grających w twistera na suto zakrapianej imprezie.

Ponieważ mamy czas tylko wieczorem, naprawy dokonujemy po ciemku z wykorzystaniem Chińczyka i jego komórki. Najpierw wyłączamy korek podłączony do zepsutego przełącznika. Po namyśle wyłączamy wszystkie możliwe przełączniki i korki, jakie jesteśmy w stanie dosięgnąć. Po kolejnym namyśle wychodzimy na zewnątrz i odcinamy zasilanie na głównej tablicy rozdzielczej. Rozważamy, czy nie wykorzystać Chińczyka do sprawdzenia prądu w gniazdku, ale szkoda tracić dobre źródło światła.
Rozkręcamy przełącznik używając noża, a w przypadku bardziej upartych i ciężko dostępnych śrubek - pincety. Zdobyte w ten sposób części kładziemy na losowych pułkach, aby w czasie składania mieć radochę w nerwowym przeszukiwaniu mieszkania. Po rozkręceniu całej konstrukcji (ciągle połączonej z kablami) okazuje się, że stopiła się mała, plastikowa część jednego z przycisków. Szybko przypominamy sobie, że używamy tylko dwóch z trzech guziczków, więc mamy jeden zapasowy. Po szybkiej zamianie staramy się przez godzinę (ciągle stojąc przy ścianie) złożyć całość z powrotem. Kiedy już dojdziemy do wniosku, że w tym celu musimy być tak dokładni jak przy lutowaniu ścieżek w mikroprocesorach, rozkręcamy wszystkie kabelki (uparte i zardzewiałe traktujemy obcinaczką do paznokci). Wcześniej należy oczywiście oznaczyć, który kabelek był przymocowany w którym miejscu. Teraz możemy bawić się naszym małym urządzonkiem w spokoju na stole, zamiast ćwiczyć jogę na ścianie przy świetle z komórki przy próbie złożenia przełącznika zaprojektowanego przez nieszkodliwego wariata. Kiedy przyciski są już na swoim miejscu, możemy przykręcić kable i włożyć gniazdko do ściany. Wszystko pięknie, ale oczywiście zostaje nam jeden przewodzik, który wymknął się znakowaniu długopisem. Cóż, jest tylko sześć możliwości - ciekawe co się spali, jak się pomylimy. Po długich przemyśleniach i rozważaniach wtykamy kabelek w złe miejsce - światło w kuchni zapala się, gdy ustawimy kilka przełączników w odpowiedniej sekwencji. Za drugim razem jest podobnie, z tym, że teraz włączamy gniazdko. Po zebraniu wszystkich faktów znajdujemy odpowiednie miejsce dla samotnego kabelka, wkręcamy wszystko w ścianę i zostajemy bogiem elektryczności...

Na koniec piękne, artystyczne zdjęcie.




czwartek, 21 stycznia 2010

Rogate zwierzę kopytne żyjące nie tylko nad Wisłą

Ankieta znajduje się tuż obok. Żebyście jej przypadkiem nie przegapili ;]



Zanim rzucicie się do głosowania warto przemyśleć różową sytuację krów indyjskich:
1) Jak żyjesz w mieście, to nie ma szans na świeżą trawę - zazwyczaj żywisz się odpadkami z siatek.. razem z siatkami, które później zalegają ci w żołądku i powodują wiele cierpień, a nawet i śmierć
2) Zapomnij o weterynarzu
3) Włóczysz się bez nadzoru, co może skończyć się np. spadnięciem z urwiska i połamaniem nóg (zaobserwowane)
4) Ale za to nie idziesz pod nóż...

środa, 20 stycznia 2010

Pogawędka

Jeden z niewielu postów z prawidłową datą, nie mający co najmniej miesięcznego opóźnienia jak większość pozostałych! (Boże Narodzenie pewnie trafi do druku w Wielkanoc). A to dlatego, że jest krótki i nie ma w nim zdjęć.

Dosiadam się do moich dwóch kumpli z mieszkania, którzy siedzą naprzeciwko siebie i rozmawiają. Po chwili wsłuchiwania się stwierdzam, że chłopaki mówią zupełnie bezsensu, bez ładu i składu, a ich odpowiedzi ni jak nie pasują do rozmówcy. Dopiero po następnej chwili zauważam, że obaj używają zestawów głośnomówiących /telefonów, i prowadzą konwersację z kimś zupełnie innym. Co za świat...

sobota, 16 stycznia 2010

Ajanta i Ellora

W Indiach wszystko jest daleko, wobec czego weekend jest zbyt krótki, żeby pojechać na wycieczkę. W okolicach Bombaju znajduje się właściwie jedno turystyczne miejsce, które jest na tyle blisko (zaledwie 8-9 godzin autobusem), że można je zwiedzić poświęcając zaledwie dwa dni. Wymaga to wyjazdu w piątek wieczór (prosto Z pracy) i powrotu w poniedziałek rano (prosto DO pracy).

Wybraliśmy się zgrabną ekipą, w większości polską: Adriana, Agnieszka, Iwona, Radek, Przemek i ja, plus Ashlee z Kanady i Christian z Niemiec. Podróż spędziliśmy grając w wilkołaki' (podobne do 'mafii'). Celem naszej wycieczki było niewielkie, półtoramilionowe miasto Aurangabad, położone na wschód od Bombaju. Niewielkie ;)- w porównaniu do stolicy stanu wygląda jak małe, senne miasteczko. Aurangabad został naszą bazą wypadową. Pierwszym krokiem było znalezienie noclegu, co pomimo wielu hoteli i hotelików zajęło nam trochę czasu, gdyż chcieliśmy dostać coś w miarę taniego, ale też niezbyt odpychającego.






Po śniadaniu pojechaliśmy do jaskiń Ellory, znajdujących się 30 kilometrów od miasta. Podziwiać tam możemy piękne, wystrugane w skale świątynie i klasztory, pochodzące z 5-10 wieku naszej ery. W tym jednym miejscu znajdujemy miejsca kultu Hinduizmu, Buddyzmu i Dżinizmu*. Największe wrażenie robi centralny obiekt - monumentalna Kailasanatha, świątynia przypominająca Górę Kailash - siedzibę boga Sziwy. Całość wykuta jest z jednego kawałka solidnej skały i niesamowicie ozdobiona. Faktycznie, wierni musieli się czuć jakby wchodzili do innego, mitycznego świata.
*Dżinizm - system filozoficzno-religijny, powstały w Indiach, który propaguje między innymi powstrzymanie się od zadawania cierpienia wszelkim istotom żywym. Wydaje się piękne, gdy mamy na myśli pieski, krówki i kotki. Natomiast mnie zawsze zastanawiało, czy jego wyznawcy słyszeli kiedyś o pasożytach. W tym wypadku zawsze ktoś (coś?) ma przechalapane, pytanie tylko, czy my skrzywdzimy je, czy one nas. Ja osobiście jestem za tą pierwszą opcją, i podejrzewam, że osoby, które miały kiedyś wątpliwą przyjemność zapoznania się osobiście z owymi stworzonkami, przyznałyby mi rację.











Drugiego dnia wybraliśmy się trochę dalej, do jaskiń Adżanty. Na zboczach kanionu nad rzeką Waghorą podziwiać możemy świątynie Buddyjskie, wykute w skale - tak, znowu, jak na razie to prawie wszystko, co widziałem w Indiach, było wystrugane ze skały. W każdym razie - jaskinie Adżanty architektonicznie nie mogą się równać z Ellorą, nadrabiają natomiast pięknymi malowidłami. Niewątpliwie wynajęcie przewodnika okazało się dobrym pomysłem, dzięki temu naprawdę spodobało nam się to miejsce.



Najbardziej fascynujące są opowieści przedstawiane na rysunkach. Oto jedna z nich:

Pewnego razu bodhisttva (jedno z poprzednich wcieleń Buddy) narodził się jako słoń w Himalajach, w stadzie liczącym 8 tysięcy sztuk. Miał dwie żony. Któregoś dnia obraził jedną z nich. Słonica modliła się, żeby móc się odrodzić jako królowa, a następnie, po długim poście, umarła. Faktycznie, wróciła na świat jako władczyni. Z chęci zemsty wysłała myśliwego, aby odszukał i zabił bodhisttvę za pomocą zatrutej strzały, a następnie zabrał jego kły. Myśliwy zdołał upolować słonia, ale nie potrafił odciąć pożądanych ciosów. Wtedy bodhisttva sam oddał mu swoje kły. Gdy królowa je otrzymała, to umarła ze zgryzoty. Malowidło jest na jednym ze zdjęć poniżej.



Po powrocie z Adżanty zostało nam już niewiele czasu do powrotnego autobusu. Mimo to ja, Radek i Ashlee zdecydowaliśmy się zobaczyć jeszcze jeden obiekt - mniejszą wersję Taj Mahal, zwaną Bibi Ka Maqbara ("grób damy"). Bibi został wybudowany przez syna dla matki, Rabii Durrani - tej samej, dla której powstał słynny grobowiec w Agrze. Ciekawostką jest to, że syn, książę Azam Shah, uwięził swojego ojca za wydanie majątku na stworzenie Taj Mahalu, a później kazał zbudować własną wersję.




Jeszcze na koniec dwa zdjęcia z hotelu. Moim skromnym zdaniem zdjęcie z prysznicem nadaje się na demotywatory.pl, potrzebuję tylko jakiegoś dobrego podpisu.
Historyjka jest żywcem wyjęta z kreskówki: Radek powiedział mi, że prysznic jest dziwny, wobec czego poszedłem do łazienki, stanąłem obok prysznica (tak, żeby się nie zamoczyć) i odkręciłem korek. Dostałem całym strumieniem wody prosto w twarz...


sobota, 9 stycznia 2010

Zagadek ciąg dalszy

Do wykonania jakiej czynności domowej potrzebujemy następujących elementów:
Noża
Pensety
Taśmy klejącej
Długopisu
Obcinaczek do paznokci
Komórki
Chińczyka
?


Jak ktoś zgadnie to respect....

Przeprowadzki

Ahmad po 6 miesiącach płatnych wakacji (był w takiej samej sytuacji jak ja, tyle że dłużej), został w końcu wysłany do roboty... do Chennai. Mówi, że praca jest znakomita (innovation labs), natomiast samo miejsce rysuje się w ciemniejszych barwach. Już nawet nie to, że jakiekolwiek życie nocne może i toczy się, ale na pewno nie w tamtym kierunku. Okazało się, że miejscowi praktykanci są trochę zamknięci w sobie. Dosłownie. Po pracy wszyscy zatrzaskują się w swoich pokojach i tyle. Dzielenie się czymkolwiek jest pojęciem obcym - jedną z pierwszych rzeczy, jaką Ahmad musiał zrobić po przyjeździe, było kupno własnych talerzy i sztućców. W czasie, gdy my szaleliśmy na Goa na palży w sylwestra, mój przyjaciel Jordańczyk w samotności oglądał film. Na dodatek kiepski film, jak sam stwierdził.
Rafael wrócił do Brazylii. Końcówka jego pobytu była dość burzliwa. Właściwie w pewnym stopniu Hafa dalej pozostaje dla mnie zagadką.
Nicolas wyprowadził się do innego mieszkania, pięć minut pieszo stąd. Mieszka obecnie w znacznie większym i droższym apartamencie, razem z polsko-indyjsim małżeństwem (no, jeszcze nie małżeństwem, ale raczej wkrótce będą) oraz Diną z Rosji. Czy jest jakiś kruczek? Ależ oczywiście. Otóż budynkami w ich kompleksie rządzi (jak zresztą wszędzie) "SPOŁECZEŃSTWO". Społeczeństwo jest bardzo zgrane (organizują urodziny, święta itp), ale też baaardzo restrykcyjne. Wobec czego Nicolas i Dina muszą udawać małżeństwo (mimo że właściwie rzadko rozmawiają). Tak samo jak Daniel i Angelina, którzy mieszkają kilka pięter niżej. Victoria, która mieszka z nimi, podaje się bodajże jako "siostra" Angeliny. Wesoły dom wari.. wesoły dom :D

Na miejsce moich trzech eks-współlokatorów jak na razie wprowadził się tylko Andres z Estonii. Spoko ziom, choć dość oszczędny w słowach (juz widzę uwagi niektórych. Nie, nie, nie. JA jestem dość wygadany, w porównaniu (!)). Wobec tego co z moim mieszkaniem? Wróćmy się trochę w czasie...

Otóż kiedyś, w zamierzchłych czasach, dwóch Tunezyjczyków, będących na praktyce w AIESECu, postanowiło wynająć na własną rękę mieszkanie w Powai (ponieważ jest to w miarę dobra dzielnica, mimo że nie znajduje się w centrum). Znaleźli lokum z wyposażeniem za 18 000 RS/mc. Kiedy wyjechali, AIESEC postanowił przejąć mieszkanie. Po ugodzie z właścicielem za dokładnie to samo zapłacili.. 22 000 RS. To się nazywa sztuka negocjacji, chociaż bardziej pasuje tu słowo „kapitulacja”. I kto płaci? No ja płacę, ty płacisz... jak jest nas 4 to wychodzi po 5500, wiec jest tak jak u innych. Jak nas jest mniej? To ja nie płacę, ty nie płacisz.. Płaci AIESEC?.. nie, nie płaci. Kolesie z AIESEC-u już z dwa miesiące temu chcieli zamknąć mieszkanie. Wyszło im tak jak wszystko inne, chociaż akurat cieszy mnie to, że im się to nie udało - z oczywistych powodów. Ziomek, który jest odpowiedzialny za to lokum, Avik, chyba się zbytnio nie przejmuje, nawet jak dostanie totalny ochrzan od właściciela, co zdarza się regularnie co miesiąc w dniu płatności.
Ale właśnie.. to kto w końcu płaci resztę kasy, jeśli w mieszkaniu nie ma 4 osób? Otóż nasz wesoły i wyrozumiały ‘landlord’ potrąca brakującą kwotę z depozytu. Na szczęście nie mojego. Czyjego? AIESEC-owego. Ale czy AIESEC się tym przejmuje? (BUAHAHA, zagadka, no nie!?)
Więc z mojego punktu widzenia wszystko wygląda dobrze. Do czasu. Co się stanie, jak depozyt się skończy? Na to pytanie nawet Budda nie zna odpowiedzi, więc postanowiłem zrobić wszystko, żebym przypadkiem nie musiał się dowiedzieć. Udało mi się w końcu przekonać dwóch Ganijczyków, Piusa i Isaaca, żeby się przeprowadzili ze swojego poprzedniego mieszkania w Versowej (Andheri). Tamto lokum jest obszerne, ale zamieszkuje je aż 9 czy 10 osób. Pół z Polski, pół z Nigerii/Ghany. Makumba Ska!

I już wszystko będzie dobrze, no nie? Jeszcze tylko, skoro jestem "najstarszy" w mieszkaniu, muszę znaleźć odpowiedzi na kilka pytań, na przykład: a skąd się biorą rachunki za elektryczność??...