Autokar zmienia się w stary, ale dość raźno sunący autobus, który zawozi nas Siem Reap. Nie zwlekamy z zawleczeniem się do łóżek, jako że musimy wstać wcześnie rano. Jest jeszcze noc, gdy otwieramy oczy i wynajętą na cały dzień motorikszą jedziemy na wschód słońca. I to jaki wschód. A dokładniej gdzie – w słabym blasku pochmurnego świtu rysują się kontury cudu świata:
Świątynie Angkoru
Najsłynniejszą z nich jest spektakularny Angor Wat. To właśnie tą budowlę oglądamy w promieniach wschodzącego słońca, razem z mrowiem turystów. Przewodnik (oczywiście Lonley Planet) sugerował zwiedzanie wczesnym rankiem, aby wniknąć tłumów, ale właśnie tłumy to przeczytały i z całego dnia to wschód słońca jest najbardziej zatłoczoną porą.
Sam Angor Wat jest ogromy i z zewnątrz robi niezwykłe wrażenie, troszkę zepsute przez rusztowania. W środku nie jest już tak nadzwyczajnie, ściany są puste, a nieliczne płaskorzeźby są w renowacji i ciężko je dostrzec. Nie zmienia to faktu, że architektura tej początkowo hinduistycznej, a potem buddyjskiej świątyni jest zdumiewająca.
Razem z naszym rikszarzem, Phatem, udajemy się do miasta świątyń, Angor Thom. Małe śniadanko zjadamy w towarzystwie dzieciaków próbujących uparcie sprzedać nam koraliki i magnesy na lodówkę. Ich trikiem marketingowym miałaby być znajomość geografii. Jeśli dzieciaki poprawnie podadzą stolicę naszego kraju, to sprzedadzą nam pamiątki za półtora bhata, w przeciwnym razie cena wynosi jednego bhata.
Po posiłku zwiedzamy fascynującą „świątynię twarzy”, Bayon. Tam wpatrujemy się w wyrzeźbione w kamieniu ogromne, emanujące spokojem oblicza, chociaż ma się wrażenie, że to te prastare oczy bardziej obserwują nas niż my je.
W czasie spaceru po Angor Thom oglądamy jeszcze Taras Słoni, Pałac Trędowatego Króla, ogromny posąg Leżącego Buddy inne świątynie i pałace, mniej lub bardziej nadgryzione przez ząb szczerbatego czasu. A wokól, na trawie, wylegują się setki kamieni, resztek fantastycznych budowli. Może ktoś wcześniej czy później zabawi się w puzzle (wersja hard) i poukłada to wszystko z powrotem - właściwie renowacje już trwają. Ach, ciekawe jak to musiało wyglądać w czasie świetności miasta - które prawie tysiąc lat temu miało milion mieszkańców, i właściwie nie było w tamtym czasie metropolii którą można by z tym nawet porównywać.
Po prawej - ręce, które leczą?
Ale to jeszcze nie koniec. Ba, to ledwo mógłby być początek. Niezliczone świątynie Angkoru ciągną się kilometrami, porozrzucane po krainie dżungli, rzek i zbiorników wodnych, ciągnące się przez setki kilometrów kwadratowych. I trak udaje nam się upakować standardowe dwa dni w jeden, od rana do wieczora. Ale można tu zostać nawet tydzień albo i dłużej, a w każdy dzień oglądać inne budowle – piękne, choć prawdę powiedziawszy bardzo do siebie podobne i we wspomnieniach zlewające się w jedno.
Wiele świątyń jest na tyle wysokich, że aby wejść na szczyt, należy pokonać strome i wyjątkowo wąskie schody. Jakby ich długość skrócić jeszcze o kilka centymetrów, to należałoby rozważyć użycie lin i czekana w trakcie wspinaczki.
Podziwiamy jeszcze wiele innych świątyń Angkoru, a spośród nich największe wrażenie robi na nas Ta Phrom. Częściowo zrujnowane, obrośnięte mchem i spoczywające od wieków w potężnych objęciach korzeni drzew komnaty, wieże i korytarze są zachwycające, tajemnicze, mroczne i wręcz magiczne. Dokładnie takie, jak można by oczekiwać po zagubionych w dżungli świątyniach rodem z filmów i powieści przygodowych. Wydaje się oczywiste, że to właśnie tutaj kręcono Larę Croft – Tomb Raider.
Po powrocie do Siem Reap udajemy się do restauracji, aby skosztować lokalnych specjałów. Od suszonego węża czuć rybą i też smakuje trochę jak niezbyt świeże owoce morza. Natomiast potrawka z żaby jest wielce smakowita, chociaż zawiera mnóstwo kosteczek. A na dodatek najtańsze piwo (a mimo to jedno z lepszych), na jakie natrafiamy podczas naszej podróży, o nie do końca zaskakującej nazwie Angkor.
Widok z okna samolotu trochę rozwiewa ten pesymistyczny koniec. Piorunujące burzowe chmury i czerwony zachód słońca wyglądają jak fantazyjny świat. W każdym razie, ostatecznie zataczamy koło i na lotnisku w Kuala Lumpur znów idziemy do McDonalda na Big Maca.
Podsumowując, wyprawa udała nam się znakomicie, i zrealizowaliśmy wszystko, co planowaliśmy, Ciężko powiedzieć, który z trzech odwiedzonych przez nas krajów był naj – ciekawszy, piękniejszy, atrakcyjniejszy, szy. Każdy z nich miał swoje zalety: nurkowanie na Koh Tao, impreza na Mekongu, świątynie Angkoru.. Wiele osób ma różne, zazwyczaj odmienne poglądy na to, gdzie ludzie są najbardziej przyjaźni, gdzie jest najlepsze jedzenie itp. Cóż, trzeba tak naprawdę przekonać się samemu.