Małą łódeczką motorową przepływamy przez Mekong, przekraczając w ten sposób granicę Tajlandzko-Laotańską. Po drodze spotykamy jeszcze grupkę Polaków i gadatliwego Hindusa. Ów ostatni był wyjątkowy na tle swoich ziomków, gdyż z zapałem podróżował i zwiedzał okolice, zamiast, jak reszta, siedzieć w stanach czy Londynie i ciułać kasę, przy czym najlepiej nie wychodząc z domu, żeby niczego nie udać.
Ale wracając do Laosu: Po wypełnieniu wszystkich papierków wizowych udajemy się do przystani. Zaraz za rogiem witają nas sklepy oferujące prawdziwy rarytas – whisky w butelce z wężem (zazwyczaj kobrą), ogromną stonogą lub skorpionem, a czasem z kombinacją powyższych słodkości. Strasznie kusiło nas, żeby sobie kupić po flaszcze czy dwóch, ale Unia Europejska zabrania wwożenia tyh gatunków, gdyż są pod ochroną (w Europie, w Laosie już nie). Wobec tego nie chcieliśmy ryzykować miłej pogawędki z celnikiem na lotnisku i pewnie już nie takiej miłej grzywny.
Przed nami dwa dni powolnego płynięcia Mekongiem w głąb Laosu. Nasza łódź ma tak na oko 25 metrów długości i jest napakowana turystami próbującymi na wszelkie dziwaczne sposoby ułożyć się wygodnie na małych, drewnianych ławeczkach. Zazwyczaj te próby okazują się bezowocne*.
*Porada – najlepiej zająć miejsce na samym dziobie.
Podróż płynie leniwie. Sama rzeka ma czasem szerokość może trochę większą niż Wisła w Warszawie, ale jest dużo bardziej niespokojna. Co chwilę mijamy ostre skały i bystre prądy. Brzegiem przesuwa się zielona otchłań, od czasu do czasu przerywana osadami czy małym skupiskiem drewnianych domków. Wielokrotnie zatrzymujemy się, żeby wysadzić/zabrać „tubylców”, dostarczyć paczki czy też dać okazję miejscowym dzieciakom do sprzedaży chipsów i ciasteczek.
Z zachodem słońca dopływamy do naszej nocnej przystani, Pakbeng. Jest to malutka mieścina przyczajona na brzegu gęstego lasu, żyjąca głównie z turystów. Razem ze spotkaną wcześniej grupą Polaków wynajmujemy pokoje w domku niedaleko przystani. Okazuje się, że mamy współlokatorów – ogromne pająki i inne niecieszące się popularnością paskudztwa. Arachid w naszej łazience dostarczył nam mnóstwo rozrywki. Po zakwaterowaniu się (i wykwaterowaniu wszystkiego, co ma więcej niż dwie nogi) idziemy do restauracji, aby spróbować laotańskiego jedzenia, i co ważniejsze, laotańskiego piwa Laobeer, podobno najlepszego w tym rejonie świata. Trunek był niezły.
A przed snem barykadujemy się używając moskitier na wypadek gdyby coś postanowiło nas odwiedzić.
Drugi dzień rejsu upływa podobnie do pierwszego, przy czym dostajemy jeszcze mniejszą łódkę. Na końcu wita nas Lunag Prabang, urocze miasto północnego Laosu. Wita nas w znaczeniu tłumów ludzi oferujących zakwaterowanie. Poza nocnym targiem i fajnym barem z siatkówką plażową nic nadzwyczajnego się nie zdarza, chociaż może warto by zostać tutaj jeszcze jeden dzień. Jednak już następnego ranka jedziemy bardzo krajobrazową trasą przez góry do Wang Vieng, który okaże się gwoździem programu. Wysokie góry ciągnące się w promieniach zachodzącego słońca wzdłuż Mekongu zapowiadają wspaniały dzień.
Rano wynajmujemy skuterek i (po zapłaceniu myta na moście) jedziemy do pobliskich jaskiń, od których aż roi się w tych fantastycznie ukształtowanych górach. Pierwszą grotę zwiedzamy z lokalnym przewodnikiem, który użycza nam swoich czołówek. Wewnątrz czekają na nas statua Buddy, nacieki skalne, wąskie chodniki i długonogie pająki. Po wyczołganiu się (dosłownie) na zewnątrz ruszamy naszym silnikowym dwukołowcem jeszcze kawałek dalej. Kolejną jaskinię eksplorujemy już sami (tym razem z małymi skaczącymi owadami o wąsach co najmniej pięć razy dłuższych niż one same) choć na wszelki wypadek nie zapuszczamy zbyt głęboko. Zamiast tego relaksujemy się w małym stawie u wejścia do jaskini, ukrytym malowniczo u stóp wielkiej, pionowo wznoszącej się skały. Urokliwe.
Jedna ze świątyń w Luang Prabang (pierwsze 3 zdjęcia)
Rano wynajmujemy skuterek i (po zapłaceniu myta na moście) jedziemy do pobliskich jaskiń, od których aż roi się w tych fantastycznie ukształtowanych górach. Pierwszą grotę zwiedzamy z lokalnym przewodnikiem, który użycza nam swoich czołówek. Wewnątrz czekają na nas statua Buddy, nacieki skalne, wąskie chodniki i długonogie pająki. Po wyczołganiu się (dosłownie) na zewnątrz ruszamy naszym silnikowym dwukołowcem jeszcze kawałek dalej. Kolejną jaskinię eksplorujemy już sami (tym razem z małymi skaczącymi owadami o wąsach co najmniej pięć razy dłuższych niż one same) choć na wszelki wypadek nie zapuszczamy zbyt głęboko. Zamiast tego relaksujemy się w małym stawie u wejścia do jaskini, ukrytym malowniczo u stóp wielkiej, pionowo wznoszącej się skały. Urokliwe.
Po południu udajemy się na tubing. Rzecz polega na tym, że wynajmujemy przerośnięte koło ratunkowe (wielki, gumowy pączek) i jedziemy w górę rzeki, aby spłynąć z powrotem. Cała zabawa w tym, że po drodze wzdłuż brzegu tłoczą się bary. Wystarczy machnąć ręką, a już z pomostu leci w naszym kierunku lina, którą możemy przyciągnąć się do brzegu. A tam już czekają na nas darmowe drinki taniej whisky, bar, muza, siatkówka (bardzo) błotna, piłka nożna, skoki do wody i malowanie na sobie wzorków spray’em. Jednym słowem totalna impreza, gdzie wszyscy są nieźle podchmieleni (czy też zalani w trupa). Z alkoholi, oprócz piwa, największą popularnością cieszą się kubełki (takie jak dzieci zabierają do piaskownicy) wypełnione drinkami z różnym alkoholem, zazwyczaj whisky albo wódką. Największą frajdą są linowe huśtawki. Wchodzimy na pomost o wysokości od 3 do 7 metrów (w zależności od baru), chwytamy drążek przywiązany na linie do wysokiego pala i ziuuuu huśtamy się tam i powrotem, by na końcu wpaść do wody, skąd jesteśmy ściągani na brzeg (na kolejnego drinka, na przykład). Niektórzy turyści lądują na wodzie twarzą, ale jest też kilku starych wyjadaczy, którzy na drążku robią sztuczki prawie cyrkowe. I tak impreza trwa cały dzień, przenosząc się od baru do baru. Nie bardzo orientujemy się, jak daleko musimy płynąć, wiec łapie nas wieczór. Ale że nie jesteśmy jedyni, zbijamy się w małe, pływające pontonowe miasteczko i dryfujemy do końcowej przystani. A wieczorem znów do baru, na kolejną imprezę. Nic dziwnego, że większość podróżników spędza tutaj dobrych kilka dni (bo nie jest w stanie wyjechać).
Następnego ranka wsiadamy do autobusu, który z dwoma przesiadkami, w stolicy Vientian i w Pakse, po około 18 godzinach dowozi nas daleko na południe, do rejonu zwanego „4 tysiące wysp”. Najdłuższą część drogi spędziliśmy w autokarze sypialnym, z kocykiem poduszką i w ogóle klasą. Już na naszej małej wysepce wynajmujemy sobie rowerki i spokojnie włóczymy się po okolicy. No, prawie spokojnie, znowu trafiam na spadający łańcuch. Atmosfera płynęła leniwie pod promieniami grzejącego (w końcu) słońca. Nie zobaczyliśmy co prawda żyjących w Mekongu zagrożonych wyginięciem delfinów słodkowodnych, ale pozostałe widoki też były niczego sobie - rzeka grzmiała hukiem hektolitrów wody gwałtownie przetaczających się przez skaliste, wąskie gardła pomiędzy niewzruszonymi kawałkami lądu. A po zachodzie słońca wieczorny księżyc ogląda nas siedzących przy piwie, razem z rojem muszek. Teraz pozostaje nam już tylko złapać poranny autobus do granicy z Kambodżą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz