-"Musicie się dzisiaj wyprowadzić"
-"Co?"
-"Dzisiaj musicie opuścić mieszkanie!"
-"Nie, to niemożliwe, co to ma w ogóle znaczyć?!"
Najpewniej dalekie to od oryginału, ale tak mniej więcej tak pewnego słonecznego, czerwcowego dnia wyglądała rozmowa Piusa (mojego współlokatora) z naszą panią broker.
Dwa tygodnie wcześniej dowiedzieliśmy się, iż syn właściciela mieszkania, które wynajmujemy, przyjeżdża skądś tam, i potrzebuje miejsca do zamieszkania. Oczywiście tym miejscem miało być 'nasze' lokum. I co z tego, że w pisemnym porozumieniu pisze, iż przez 6 miesięcy (a minęły zaledwie dwa) żadna ze stron nie może rozwiązać umowy. Pani broker oświadczyła, że mamy miesiąc na przeprowadzkę. Nie wyglądało to różowo, ale właściwie nie przejęliśmy się zbytnio. W końcu w szafie mieliśmy umowę z ową klauzulą 'sześciu miesięcy nierozerwalnego porozumienia'. Ponadto, jak stwierdził Isaac, nawet jakby właściciel z brokerem wezwali policję, to nie można nas tak po prostu aresztować, jako obcokrajowców (..mhmh.. kto wie), i jak to ujął 'siłą damy im radę'. To ostatnie to był oczywiście żart. Raczej żart.. no ja tam się uśmiałem... W każdym razie zaczęliśmy też powoli szukać nowego mieszkania, które znajdowałoby się blisko naszego biura - opcja godzinnego dojazdu w czasie monsunu w ulewnych deszczach nie do końca wchodziła w skład pakietu 'świetlana przyszłość'.
I właśnie już po dwóch tygodniach równia pochyła, po której beztrosko się toczyliśmy, zmieniła się w głęboką przepaść za sprawą powyższego telefonu. Oczywiście nigdzie się nie ruszyliśmy owego dnia. Nie mieliśmy zamiaru się nigdzie wyprowadzać. W końcu już się urządziliśmy i mieliśmy wszystko 'poustawiane' - od taniego dojazdu do biura po kupno sera w plasterkach w lokalnym supermarkecie i stół do ping ponga w zasięgu kilku kroków.
'Ale syn właściciela wraca, i to jest moralny obowiązek żeby zapewnić mu mieszkanie!' Taki argument. Moralnie wyrzucić lokatorów z ważną umową. Dziwne? Hmmm, nie.
(uwaga: wniosek ogólny i podstawa większości spraw - i akurat można go tu wstawić, oh-ho)
W Indiach najważniejsza jest rodzina i lokalne społeczeństwo. Indywidualizm nie ma znaczenia. Nie ma jednostki. Wszystko rozpatrywane jest w odniesieniu do rodziny/społeczeństwa. Czasami jeszcze także kasty. Należy to zrozumieć przed jakakolwiek dyskusją o aranżowanych małżeństwach czy jakichkolwiek tradycjach i zwyczajach. Decyzja grupy, do której się należy, jest w większości niepodważalna. Ponadto, samemu ciężko cokolwiek osiągnąć, trzeba mieć poparcie własnej części podwórka - nie jest to wszak niemożliwe, ale na pewno nieporównywalnie bardziej skomplikowane niż w krajach zachodu. My najbardziej odczuwamy to w ten sposób, że musimy się dostosować do reguł społeczności naszego bloku. A są to - żadnych głośnych imprez (ok) oraz nie mogą nas odwiedzać żadne dziewczyny - żadne, nawet matki czy ciotki. Często także (choć nie u nas) Społeczność limituje też dostęp do prądu czy wody - zważając na ogólne braki w tym zakresie jest to pewien sposób kontrolowania zużycia zasobów. Kontrolowania ludzi. Kontrolowania życia.
Wracając do głównego wątku, chcieliśmy się spotkać z właścicielem. Jednakże, ponieważ cała komunikacja szła przez panią broker, to z jakichś losowych przyczyn nigdy do tego spotkania nie doszło. Innego słonecznego dnia (choć na niebie już zbierały się chmurki i monsun już łypał na nas okiem zza horyzontu) dostaliśmy wiadomość, iż właściciel przyjdzie do naszego mieszkania .. za 2-3 godziny. W środku roboczego dnia, gdy wszyscy jesteśmy w swoich biurach. A później mrs broker z kamienną twarzą twierdziła, że zostaliśmy zawiadomieni z wyprzedzeniem. To tak jakby ostrzegać przed erupcją wulkanu poprzez przylepianie karteczek 'Uwaga niebezpieczeństwo' na wyrzucanych z krateru głazach. Spotkanie lokatorzy-pani broker też nie poszło początkowo zbyt dobrze. Wirtualne ostrza śmigały tam i z powrotem, szczególnie pomiędzy ową kobietą a Ghanijczykami. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie prawie rozstaliśmy się ze słowem 'SĄD' wibrującym w powietrzu. Ostatecznie jednak głos zabrał mąż naszej rozmówczyni, i chociaż mówił głupoty (jak z tą moralnością), to jednak sytuacja się trochę uspokoiła.
Prawdziwy finał sprawy odbył się w spotkaniu z przewodniczącym społeczności naszego bloku. Jak już mówiłem, społeczność rządzi wszystkim. Jakież było nasze pozytywne zaskoczenie, gdy przewodniczący .. właściwie stanął po naszej stronie. Dostaliśmy wszystko to, co chcieliśmy - dodatkowy czas na przeprowadzkę i zwrot większości opłaty brokerskiej. Ciekawe, wcześniej te sprawy, według pani broker, w ogóle nie wchodziły w grę, ale gdy zgodził się na to przewodniczący, zaakceptowała to bez słowa - chociaż okazało się, że umowa, na którą się ciągle powołuję, nie została nigdy oficjalnie zarejestrowana. Sam przewodniczący był wyjątkowo miły, a jego celem wydawało się sprawienie dobrego wrażenia i pokazanie nam, że Indie i Indusi są bardzo przyjaźni i pomocni.
Warto dodać, że później, na kilka dni przed naszą przeprowadzką, przyszło kilku hindusów, aby obejrzeć 'już-nie-nasze' mieszkanie. W celach najmu! Czyżby cała ta historia z 'synem właściciela' była wyssana z palca? Być może. Już się nie dowiemy. Bo i po co. Jest to już kompletnie nieistotne.
Poszukiwania nowego mieszkania nie poszły tak dobrze, jak się spodziewaliśmy. Te kilka opcji, które były prawie sfinalizowane, rozsypały się jak domek z kart, a z nim runął i nasz, wydawało się, prosty plan. Gdy nadszedł termin opuszczenia mieszkania (który przeciągnęliśmy o jeden dzień, sesese) spakowaliśmy nasze klamoty, sztućce, garnki, materace, toster, pralkę i inne różnorakie rupiecie do malutkiej ciężarówki i pojechaliśmy... właśnie.. dokąd? Nie wiedzieliśmy. Nie mieliśmy już żadnego mieszkania. Po prostu pojechaliśmy zobaczyć co też przyniesie nam kolejny ciekawy dzień :D
-"Co?"
-"Dzisiaj musicie opuścić mieszkanie!"
-"Nie, to niemożliwe, co to ma w ogóle znaczyć?!"
Najpewniej dalekie to od oryginału, ale tak mniej więcej tak pewnego słonecznego, czerwcowego dnia wyglądała rozmowa Piusa (mojego współlokatora) z naszą panią broker.
Dwa tygodnie wcześniej dowiedzieliśmy się, iż syn właściciela mieszkania, które wynajmujemy, przyjeżdża skądś tam, i potrzebuje miejsca do zamieszkania. Oczywiście tym miejscem miało być 'nasze' lokum. I co z tego, że w pisemnym porozumieniu pisze, iż przez 6 miesięcy (a minęły zaledwie dwa) żadna ze stron nie może rozwiązać umowy. Pani broker oświadczyła, że mamy miesiąc na przeprowadzkę. Nie wyglądało to różowo, ale właściwie nie przejęliśmy się zbytnio. W końcu w szafie mieliśmy umowę z ową klauzulą 'sześciu miesięcy nierozerwalnego porozumienia'. Ponadto, jak stwierdził Isaac, nawet jakby właściciel z brokerem wezwali policję, to nie można nas tak po prostu aresztować, jako obcokrajowców (..mhmh.. kto wie), i jak to ujął 'siłą damy im radę'. To ostatnie to był oczywiście żart. Raczej żart.. no ja tam się uśmiałem... W każdym razie zaczęliśmy też powoli szukać nowego mieszkania, które znajdowałoby się blisko naszego biura - opcja godzinnego dojazdu w czasie monsunu w ulewnych deszczach nie do końca wchodziła w skład pakietu 'świetlana przyszłość'.
I właśnie już po dwóch tygodniach równia pochyła, po której beztrosko się toczyliśmy, zmieniła się w głęboką przepaść za sprawą powyższego telefonu. Oczywiście nigdzie się nie ruszyliśmy owego dnia. Nie mieliśmy zamiaru się nigdzie wyprowadzać. W końcu już się urządziliśmy i mieliśmy wszystko 'poustawiane' - od taniego dojazdu do biura po kupno sera w plasterkach w lokalnym supermarkecie i stół do ping ponga w zasięgu kilku kroków.
'Ale syn właściciela wraca, i to jest moralny obowiązek żeby zapewnić mu mieszkanie!' Taki argument. Moralnie wyrzucić lokatorów z ważną umową. Dziwne? Hmmm, nie.
(uwaga: wniosek ogólny i podstawa większości spraw - i akurat można go tu wstawić, oh-ho)
W Indiach najważniejsza jest rodzina i lokalne społeczeństwo. Indywidualizm nie ma znaczenia. Nie ma jednostki. Wszystko rozpatrywane jest w odniesieniu do rodziny/społeczeństwa. Czasami jeszcze także kasty. Należy to zrozumieć przed jakakolwiek dyskusją o aranżowanych małżeństwach czy jakichkolwiek tradycjach i zwyczajach. Decyzja grupy, do której się należy, jest w większości niepodważalna. Ponadto, samemu ciężko cokolwiek osiągnąć, trzeba mieć poparcie własnej części podwórka - nie jest to wszak niemożliwe, ale na pewno nieporównywalnie bardziej skomplikowane niż w krajach zachodu. My najbardziej odczuwamy to w ten sposób, że musimy się dostosować do reguł społeczności naszego bloku. A są to - żadnych głośnych imprez (ok) oraz nie mogą nas odwiedzać żadne dziewczyny - żadne, nawet matki czy ciotki. Często także (choć nie u nas) Społeczność limituje też dostęp do prądu czy wody - zważając na ogólne braki w tym zakresie jest to pewien sposób kontrolowania zużycia zasobów. Kontrolowania ludzi. Kontrolowania życia.
Wracając do głównego wątku, chcieliśmy się spotkać z właścicielem. Jednakże, ponieważ cała komunikacja szła przez panią broker, to z jakichś losowych przyczyn nigdy do tego spotkania nie doszło. Innego słonecznego dnia (choć na niebie już zbierały się chmurki i monsun już łypał na nas okiem zza horyzontu) dostaliśmy wiadomość, iż właściciel przyjdzie do naszego mieszkania .. za 2-3 godziny. W środku roboczego dnia, gdy wszyscy jesteśmy w swoich biurach. A później mrs broker z kamienną twarzą twierdziła, że zostaliśmy zawiadomieni z wyprzedzeniem. To tak jakby ostrzegać przed erupcją wulkanu poprzez przylepianie karteczek 'Uwaga niebezpieczeństwo' na wyrzucanych z krateru głazach. Spotkanie lokatorzy-pani broker też nie poszło początkowo zbyt dobrze. Wirtualne ostrza śmigały tam i z powrotem, szczególnie pomiędzy ową kobietą a Ghanijczykami. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie prawie rozstaliśmy się ze słowem 'SĄD' wibrującym w powietrzu. Ostatecznie jednak głos zabrał mąż naszej rozmówczyni, i chociaż mówił głupoty (jak z tą moralnością), to jednak sytuacja się trochę uspokoiła.
Prawdziwy finał sprawy odbył się w spotkaniu z przewodniczącym społeczności naszego bloku. Jak już mówiłem, społeczność rządzi wszystkim. Jakież było nasze pozytywne zaskoczenie, gdy przewodniczący .. właściwie stanął po naszej stronie. Dostaliśmy wszystko to, co chcieliśmy - dodatkowy czas na przeprowadzkę i zwrot większości opłaty brokerskiej. Ciekawe, wcześniej te sprawy, według pani broker, w ogóle nie wchodziły w grę, ale gdy zgodził się na to przewodniczący, zaakceptowała to bez słowa - chociaż okazało się, że umowa, na którą się ciągle powołuję, nie została nigdy oficjalnie zarejestrowana. Sam przewodniczący był wyjątkowo miły, a jego celem wydawało się sprawienie dobrego wrażenia i pokazanie nam, że Indie i Indusi są bardzo przyjaźni i pomocni.
Warto dodać, że później, na kilka dni przed naszą przeprowadzką, przyszło kilku hindusów, aby obejrzeć 'już-nie-nasze' mieszkanie. W celach najmu! Czyżby cała ta historia z 'synem właściciela' była wyssana z palca? Być może. Już się nie dowiemy. Bo i po co. Jest to już kompletnie nieistotne.
Poszukiwania nowego mieszkania nie poszły tak dobrze, jak się spodziewaliśmy. Te kilka opcji, które były prawie sfinalizowane, rozsypały się jak domek z kart, a z nim runął i nasz, wydawało się, prosty plan. Gdy nadszedł termin opuszczenia mieszkania (który przeciągnęliśmy o jeden dzień, sesese) spakowaliśmy nasze klamoty, sztućce, garnki, materace, toster, pralkę i inne różnorakie rupiecie do malutkiej ciężarówki i pojechaliśmy... właśnie.. dokąd? Nie wiedzieliśmy. Nie mieliśmy już żadnego mieszkania. Po prostu pojechaliśmy zobaczyć co też przyniesie nam kolejny ciekawy dzień :D
Hi Adamek!i co przyniosly kolejne dni?
OdpowiedzUsuńhalo, halo, skoro nie ma wpisu to rozumiem że od 19 sierpnia szukasz mieszkania - do dzisiaj - a na ,malutkiej ciężarówce net pewnie nie działa ...
OdpowiedzUsuń