Dawniej stolica królestwa Lenna, a później w wirze historii przechodząca we władanie Birmy i Tajow na przemian, obecne Chiang Mai jest turystyczną stolicą północnej Tajlandii. Otoczone szczątkami murów i kanałami prostokątne centrum miasta zawiera w sobie wiele ciekawych świątyń, ale tak naprawdę to bliższe i dalsze okolice są celem rzesz turystów.
Po znalezieniu hostelu wynajęliśmy skuter z automatycznymi biegami (oraz śmiesznymi hełmami) i ruszyliśmy na górę Doi Suthep, aby zobaczyć najsłynniejszą świątynię w mieście, Wat Phrathat Doi Suthep. Ponieważ był weekend, pochodzący z XIV wieku obiekt wypełniony był w większym stopniu miejscowymi niż zwykłymi turystami, chociaż tych też nie brakowało. Jak się wydaje, najważniejsze dla pielgrzymów było obejście centralnej stupy dookoła, a następnie otrzymanie błogosławieństwa od starego mnicha.
Mimo że w baku zostały już tylko opary paliwa, postanowiliśmy pojechać jeszcze następne 3 kilometry dalej, aby zobaczyć pałac Bhubing, zimową rezydencję władców Tajlandii, wciąż wykorzystywaną przez króla i królową w okresie od stycznia do marca. Duża część kompleksu wypełniona jest ogrodami różanymi, ale niestety nie trafiliśmy na sezon kwitnięcia.
Zjazd serpentynami na dół był dwa razy ciekawszy niż wjazd na górę. U podnóża góry zdecydowaliśmy się jeszcze na zwiedzenie zoo. Nie było tam nic nadzwyczajnego, jak zwykle najciekawsze były wielkie drapieżne koty.
Drugi dzień pobytu w Chang Mai był za to napakowany atrakcjami. Za około 90 złotych wyruszyliśmy na wyprawę obejmującą
- Farmę motyli i orchidei
- Krótką przechadzkę po lesie
- Spływ pontonem
- Kąpiel w wodospadzie
- Lunch
- Jazdę na słoniu - nasz mahout* okazał się trefnisiem i pozwolił nam wsiąść na barki/głowę słonia i sterować zwierzęciem (właściwie słoń był automatyczny i sam się prowadził). Jest to dużo ciekawsze przeżycie niż zwykła jazda w koszyku na grzbiecie. Trzeba nogami zahaczyć o uszy słonia na tyle dobrze, żeby nie spaść, bo wtedy to słoń może nogami zahaczyć o nasze uszy. Na zdjęciach widać, jak bananami karmimy słonia, który właśnie na to czekał.
*mahout - hodowca i treser słoni
- Spływ tratwą bambusową
- Wizytę w wiosce plemienia Karen 'długich szyj'
Według naszego przewodnika, kobiety noszą widoczne na zdjęciach złote obręcze, aby trzymać kosztowności w bezpiecznym miejscu, a także żeby żaden drapieżnik (na przykład tygrys) nie mógł ich ugryźć w szyję (!?). Plemię ponoć oryginalnie pochodzi z biednej Birmy, a obecnie żyje pewnie przede wszystkim z turystów w lekko skomercjalizowanej wiosce-targu.
W drodze powrotnej ominęliśmy jedną z drogich atrakcji-ciekawostek: świątynię tygrysów. W owym 'królestwie przyjaznych drapieżników' tygrysy chodzą swobodnie po placu, bez klatek, a zwiedzający mogą podejść i przytulić się do tych fascynujących kotów. Pytanie tylko czemu te dzikie zwierzęta nikogo nie atakują. Według mnichów (lub innych opiekunów, zależy od miejsca) tygrysy są tak spokojne pod wpływem zenu/buddyzmu, według innych są po prostu nafaszerowane prochami.
Wieczorem wybraliśmy się na targ, gdzie skorzystaliśmy z popularnego masażu stop. Jednak jak na razie w kwestii masażu wygrywają rybki w barze w Bangkoku - w akwarium znajdują się setki rybek, które 'obgryzają' nogi z martwego naskórka. Początkowo strasznie to łaskocze, ale efekt jest znakomity.
Trzeciego dnia rano zwiedziliśmy pozostałe świątynie w centrum miasta, a następnie udaliśmy się dalej na północ, aby wieczorem usiąść w malej wiosce nad brzegiem Mekongu i ciszy wieczoru wpatrywać się w drugi brzeg, gdzie zaczynał się juz Laos...
I jeszcze kilka fotek z Chang Mai
...a już za nieco ponad tydzień opowiesz nam to wszystko osobiście, nieprawdaż? :D
OdpowiedzUsuń