czwartek, 17 marca 2011

Panta rhei

Wszystko płynie, a szczególnie rzeki w okresie monsunu. To podnosi poziom wód, a krajobraz nawet takich sucharków jak Rajastan staje się zielony. Można wrócić w to samo miejsce, a jednak będzie zupełnie inaczej.

Takie proste wytłumaczenie dla faktu, że pojechałem na weekend znowu do Udaipuru, chociaż lepszym powodem jest to, że nie chciało mi się samemu siedzieć w Bombaju, więc postanowiłem dołączyć do moich dwóch kolegów Kolumbijczyków - Santiago i Cesara.

Sceneria okazała się naturalnie dużo bardziej deszczowa niż ostatnim razem, ale dzięki temu także bardziej orzeźwiająca. Symbolem zmiany było jezioro, którego poziom podniósł się na tyle, że nawet pod mostem łączącym dwie części miasta pojawiła się woda! Dla porównania zestawiam poziom wody na zdjęciach z lutego (pora sucha, na górze) i września (deszczowa, na dole).



Jak w każdej przygodzie w Indiach, dzień, zaraz po wyjściu z długodystansowego autobusu, zaczyna się od wytargowania się z rikszarzem i znalezienia pokoju o rozsądnej cenie i liczbie komarów. Zaraz potem można wybrać się na miasto.

Ponieważ pamiętałem wszystkie mniej i jeszcze mniej inteligentne dowcipy z poprzedniej wizyty w pałacu, mogłem sam oprowadzić naszą małą wycieczkę, dzięki czemu wizyta nie wydała się powtórką z rozrywki.


Po południu zdecydowaliśmy się wynająć skuterki, co było znakomitym pomysłem, chociaż targowanie się  o cenę zajęło nam niemało czasu. I jeszcze następna godzinka w szalonym korku przy wyjeździe z miasta,  ciągnącym się jak pijany wąż wśród bardzo ciasnych uliczek (czytaj: główna ulica wyjazdowa). Za to już dalej jazda była samą przyjemnością. Jak zwykle jechaliśmy na oko, starając się dotrzeć jakże uporządkowanym i logicznym labiryntem dróg w stronę pobliskich wzgórz. Tam, po przekroczeniu bram parku, wdrapaliśmy się na skuterkach stromymi serpentynami na szczyt góry, na której znajdował się pałac monsunowy. Podczas jazdy najbardziej w oczy rzucały się .. ważki, które roiły się setkami i poważnie ograniczały możliwą prędkość (nie jest łatwo prowadzić z obiema rękami przesłaniającymi twarz).


Dzień zakończyliśmy na pokazie tradycyjnych tańców w lokalnym muzeum. Szkoda, że Santiagowi skończyły się baterie, bo było co oglądać, a kolejne prezentacje były coraz lepsze.

Tak więc oglądaliśmy:
  • Inscenizację walki bogini i demona.
  • Taniec z płonącymi dzbanami na głowach
  • Taniec z dzwonkami
  • Kukiełkarza z lalką tancerki i magika
  • Taniec w kółku (brak mi innej nazwy)
    A to wszystko w rytm śpiewu i muzyki ludowej. Największe wrażenie zrobił na wszystkich zgromadzonych taniec z pustynnych rejonów Radżastanu, w którym to tancerka wykonywała rożne sztuczki z coraz to większą liczbą dzbanów na wodę ułożonych na jej głowie. Na samym końcu liczba garnców doszła do ośmiu i wszystkie razem miały wysokość ponad dwóch metrów! Kolejne wyzwania przed tancerką to:
    -zdjęcie zębami chusteczki z figurki ustawionej na ziemi (na poniższym zdjęciu)
    -taniec na miedzianym talerzu - tancerka stoi obiema nogami na misce i przenosząc ciężar ciała wybija rytm uderzając miską o ziemię
    -taniec na kawałkach szkła (ale to szło było z tych nietłukących się i nie ostrych)



    Drugiego dnia wynajęliśmy taksówkę i pojechaliśmy do pobliskich (niecałe 100 km) atrakcji turystycznych. Pierwszy był XV wieczny fort Kumbhalgarh, o którym mówią, że jest otoczony drugim co do długości murem na świecie. Wikipedia mówi co innego, stawiając go na 3 stopniu podium. Cóż, różnica zdań. Cała konstrukcja robi dobre wrażenie, pomimo że jak wiele zabytków w Indiach jest trochę zaniedbana. Szczególnie widok ze szczytu fortu na całą okolicę jest wyjątkowy. Warto także wyjść poza obręb głównych budowli i udać się na mały spacerek w poszukiwaniu zagubionych w dżungli ruin i świątyń. No, może faktycznie nie było tam dżungli, ale i tak warto się rozglądnąć (w ucieczce od tłumów, chociażby).



    Drugim punktem naszej wycieczki był lunch. Co prawda skasowali nas jak turystów, ale posiłek był naprawdę dobry i najedliśmy się do syta.


    Po kilku następnych godzinkach w samochodzie dotarliśmy do świątyni dżinijskiej położonej w miejscowości Ranakpur. W odróżnieniu od Palitany jest tu zaledwie kilka obiektów sakralnych, ale za to główna świątynia nadrabia wielkością - ma prawie tysiąc pięćset kolumn. Zdobienia wewnątrz są niezwykle bogate, a całość lśni marmurem. Ranakpur otoczony jest górami i lasami, co dodaje uroku i tworzy cichą, spokojną atmosferę.



    Na koniec drugiego dnia, po powrocie do hotelu, udaliśmy się na seans ' Ośmiorniczki' - film, który jest tu grany prawie co wieczór i w którym Roger Moore jako 007 przeżywa przygody między innymi właśnie w Udaipurze. Po oglądnięciu stwierdziliśmy, że niektóre rzeczy się tutaj nie zmieniły od 1983. Na przykład riksze dalej wyglądają tak samo, przy czym na filmie jeździły zdecydowanie szybciej...

    Ostatniego dnia, jako że weekend był tym razem trochę dłuższy, wybraliśmy się na szał zakupów pamiątek. W Indiach można kupić wiele różnorakich drobnostek, pytanie tylko co jest oryginalne i warte uwagi, a co jest zwykłym, masowo produkowanym kiczem. Zazwyczaj ta granica jest dosyć płynna, szczególnie gdy mieszka się tutaj przez jakiś czas i wszystko ulega pewnemu rozmyciu. Właściwie zakupy są przygodą samą w sobie, a czasem wydaje się, że bardziej polegają na spotykaniu się ze sprzedawcami niż na konsumpcyjnym zgarnianiu przedmiotów.

    A na końcu znowu nocny autobus powrotny do Bombaju. I niby wszystko zostaje takie same, ale jednak się zmienia. Chociaż tutaj raczej powiedzieliby, ze kręci się w kółko. No cóż, przynajmniej jest ciekawie.


    Jakby ktoś pytał, czy krowy są na ulicach, to tak, są ;]

    Brak komentarzy:

    Prześlij komentarz