czwartek, 24 marca 2011

Slums slumsów

Dharavi - czyli szef wszystkich szefów wśród slumsów Indii, a może nawet całej Azji. Znajduje się właściwie w centrum Bombaju – może nie szefem wszystkich szefów wśród centrów, ale całkiem blisko, chyba niewiele więcej niż 10 kilometrów od hotelu Tadż (ja mieszkałem jeszcze 20 km dalej, a gdzie tam jeszcze do tablicy wyjazdowej..). Liczby opisują to miejsce całkiem ładnym równaniem, które idealnie wpasowywałoby się na jakąś podkoszulkę:

Milion osób na powierzchni 1.7 kilometra kwadratowego

Doliczając miejsce na szeroki kanał ściekowy, czarująco czarny, wijący się urokliwie przez sam środek (co za marnotrawstwo miejsca!).

Zaczynając od końca, lub na odwrót, po Dharavi organizowane są wycieczki ‘Reality Tour’, za przyzwoleniem i pewnie jakąś pomocą mieszkańców tego uroczego zakątka. Ponadto biuro organizuje także jakieś kursy/szkolenia dla ludzi ze slumsu, dzięki wpływom z turystów - 500 rs za osobę za 4-godzinną wycieczkę, a chętnych całe morze. Ponieważ ulice niekoniecznie nadają się do przemieszczania tłumów*, to turystów dzieli się na grupy.

* Mowa oczywiście o tłumach białych, nieporadnych obcokrajowców, którym grozi zetknięcie się dosłownie ze wszystkim, i których trzeba prowadzić za rączkę. Lokalne tłumy, mimo iż znacznie większe, przechadzają się zwinnie i ledwo zauważalnie, nie robiąc zbytniego szumu w związku z bandą dziwaków z innego świata.

Zwiedzającym musi być trochę przykro… że nie mogą robić zdjęć swoimi aparatami kosztującymi więcej niż niektórzy z tutejszych robotników widzi przez kilka lat. Cóż, taki wymóg, w zamian dostaniemy wszyscy kilka fotek na maila.

Tak więc nie mam żadnych zdjęć, i nie ma sensu zamieszczanie plików ściągniętych z guugla, jak będziecie chcieli to sobie przecież sami znajdziecie. Zamiast więc iść na łatwiznę, postaram się zamieścić przepiękny opis. Albo jakiś opis. Zobaczymy, co wyjdzie.

Wychodzimy więc naszą grupką z przewodnikiem ze stacji kolejowej Mahim. Stacja jakich w Bombaju są dziesiątki, tłoczna, gwarna i o specyficznym zapachu (według niektórych można poznać, jaki przystanek się mija, na podstawie nosa). Po przejściu kawałka nie mniej standardowej drogi wchodzimy na most i tu jest pierwszy przystanek – przed nami rozpościera się morze blaszanych dachów slumsów. Sama blacha ma zazwyczaj kolor brudnoszary, ale po całym tym dachowym świecie rozsiadły się sterty kolorowych butelek, cegieł, ubrań, i niebieskie foliowe płachty. Po przymrużeniu oczu całość wygląda jak rozsypane i pomieszane puzzle z różnych układanek. Aż wierzyć się nie chce, że tu mieszka i pracuje milion ludzi! Przecież cały teren mieści się jak na dłoni, ograniczony kilkoma wyższymi, (prawdziwymi) budynkami, jeden kilometr w tą, drugi w tamtą. Gdyby nam ktoś nie powiedział, to pewnie nawet byśmy nie przystanęli, w końcu podobne widoki są we wszystkich innych częściach miasta. Więc zejdźmy na dół i zobaczmy, co tu jest takiego szczególnego.

Całe Dharavi dzieli się na dwie części, pracowniczą i mieszkalną, my zaczniemy od tej pierwszej. Wchodzimy więc w labirynt ulic przecinających owe stosy puzzli, które teraz urosły i już przesłaniają większość obrazu - sterczące obojętnie budynki, zbite z taniej blachy, zazwyczaj wznoszące się na wysokość drugiego piętra. Wspomniane już tłumy wedrują w koło, a na ulicach piętrzą się losowo porozrzucane zwały śmieci. Ot, slums. Przynajmniej tak nam się wydaje na pierwszy rzut oka. Drugi rzut gałek ocznych, tym razem pokierowany słowami przewodnika, uświadamia nam, jak bardzo się mylimy. Przed nami toczy się dobrze zorganizowany proces produkcyjny fabryki „Dharavi co.”. Jednym z bardziej intratnych i popularnych biznesów jest przetwarzanie plastiku. Jak wygląda taki proces? Na szczęście wywiadu udziela nam butelka coca-coli.

„No, jeszcze kilka dni temu byłem butelką. Przywieziono mnie tu z daleka, ale nie poleżałem sobie zbyt długo na ulicy. Tak jak tysiące innych ton dziennie, zostaliśmy przebrani przez Hindusów, którzy w tempie błyskawicy oddzielają lepsze plastiki od gorszych (ha! Dobrze ci tak, głupia butelko po oleju, to ja mam ładniejszy kolor! :P). Później nie było już tak różowo, gdyż zostałem pocięty na kawałki. Ale za to następnie przeniesiono mnie do zakładu, gdzie po przyjemnej, orzeźwiającej kąpieli wystawiono mnie na dach, gdzie mogłem sobie poleżakować w słoneczku przez kilka dni. Cóż, potem mnie co prawda stopili, wytłoczyli ze mnie rurki i ostatecznie zgranulowali, ale za to teraz czeka mnie kariera i pewnie zostanę jakąś ważnym przemysłowym plastikiem (na branżę butelek do picia już nie mam szans), ale to już poza granicami Dharavi, może nawet dotrę na drugi koniec świata?..”

Recykling plastiku jest największym biznesem, ale nie jedynym. W innych zbitych z blachy rekinach przemysłu przetwarza się właściwie wszystko, co możliwe: tekturę, papier, żelazo czy zużyte puszki po oleju  i benzynie (z którymi ciężko się robi wywiady, bo mają traumatyczne przejścia po czyszczeniu kwasem).

Warunki pracy, jakby to powiedzieć, nie są najlepsze, a miejscowe zakłady z jakiś niewytłumaczalnych powodów nie wygrywają nagród za bezpieczeństwo stanowisk pracy. Do wielu „fabryk” nie możemy wejść, gdyż atmosfera jest zbyt zanieczyszczona i szkodliwa ,a wyjątkowo dobrze „zabezpieczone” maszyny z mrocznych otchłani patrzą na nas jakby chciały zjeść nasze palce. Natomiast pracujący ludzie przebywają tu godzinami, bez żadnej ochrony, czasem tylko z mierną chustką na twarzy. Ale w odróżnieniu od maszyn, ich oczy są pogodne, a na ustach często gości uśmiech.

I tu dochodzimy do sedna i celu całej wycieczki – to nie jest biedny slums, gdzie ludzie dogorywają w beznadziei. Na pewno jest im ciężko, przez całe raczej krótkie życie, ale coś robią. Potrafią żyć i potrafią być z tego szczęśliwi. Właściwie to są tu z wyboru. Miasto chciałoby ich przenieść na obrzeża miasta, a samo Dharavi zaorać i wykorzystać ziemię (jedną z droższych na świecie) na jakiś inny biznes. I pewnie kiedyś tak zrobi, ale na razie praca wre. A wyniki? Prawie 5000 firm generuje około 600 milionów dolarów obrotu rocznie. To zdecydowanie o niebo lepiej niż na zacofanych wsiach – właściwie dużą część mieszkańców można uznać za klasę średnią, którą stać by było na normalne mieszkania – ale wolą zostać w slumsie. Dharavi jest zdecydowanie niesamowitym miejscem.

Wychodzimy już z mrocznych i całkiem wielkich hal fabrycznych (biorąc pod uwagę wymiary całego obszaru), i przechodzimy do dzielnicy mieszkalnej. Granicą jest ów kanał ściekowy z początku posta. Czarny jak noc i pachnący jak czeluście piekła. Leży w nim tyle śmieci, że można by po nim przejść wzdłuż suchą stopą (tak jak rzeką Ankh z powieści „Świata Dysku” Terrego Pratchett’a). Na szczęście do przekroczenia tej otchłani można też użyć mostu.

Po drugiej stronie uliczki stają się znacznie, a czasem wręcz niemożliwie wąskie, tak iż trzeba przechodzić bokiem (haha, chyba na takie zwiedzanie nie zabierają „standardowych” Amerykanów (no offence, guys)). Możecie sobie wyobrazić, ile w takich przesmykach jest światła. A trzeba się strzec, żeby nie zawadzić o coś głową i nie zostawić tu części siebie. Nie ma tu co prawda fabryk, ale znajdują się zakłady „lżejsze”, takie jak piekarnie i tradycyjne garncarnie, nie licząc oczywiście masy sklepików i jadłodajni, szpitali, doktorów itp. Są też szkoły, te państwowe jednak nie cieszą się zbytnim poważaniem, więc kto może, to wysyła dzieci do prywatnych lub takich jak ta prowadzona przez tą samą organizację, co obsługuje naszą wycieczkę.

W slumsie brakuje oczywiście wody i toalet, nieliczne przestrzenie nie wypełnione domami to wysypiska śmieci, które służą także jako place zabaw.

W Dharavi żyją zarówno wyznawcy Hinduizmu, jak i Muzułmanie. Stosunki pomiędzy obiema społecznościami bywały różne. Kiedyś ponoć żyli za pan brat, ale przyszły lata 1992/93. Spór o jedno ze świętych miejsc* leżących gdzieśtam-za-górami-lasami przerodził się w zamieszki, w czasie których w Bombaju zginęło około 900 osób, a część „akcji” toczyła się także w Dharavi. Może niektórzy kojarzą sceny z „Slumdog Milionare”, w których ginie matka głównego bohatera – właśnie o tym mowa. Według naszego przewodnika, obecnie wszyscy uznają, że to była sprawa polityczna (pewnie wybory), i obie grupy ponoć znowu żyją w przyjaźni. Jako dowód pokazał nam warsztat należący do Muzułmanina, w którym wytwarzano drewniane… ołtarzyki dla Hindusów.

*Hindusi i Muzułmanie mają pewne trudności w dogadaniu się co do kilku świętych ziem. Ci pierwsi wierzą, że stamtąd pochodzą ich święci mężowie/bogowie, a ci drudzy mają tam meczet. Takie sprawy rozwiązuje zazwyczaj sąd najwyższy, chociaż dyskusja może też polegać na przykład na zdemolowaniu świątyni albo wyeliminowaniu kilku przeciwników. W czasie mojego pobytu także toczył się podobny spór, i skoro sąd miał ogłosić werdykt o 15:30, to większość osób z biura poszła do domu już o 14. Ostatecznie sędziowie uznali, że na spornym miejscu powstanie szpital i chyba obyło się bez (większych) niepokojów.

Wycieczka oczywiście nie mogłaby się odbyć bez łyku uwielbianego tutaj czaju (herbaty gotowanej z przyprawami i mlekiem). I na tym właściwie można by zakończyć. Pytanie tylko, co w końcu zobaczyliśmy. Czy to, jak dobrze potrafią sobie radzić ludzie, co chcieli przede wszystkim pokazać przewodnicy, czy też wielką nędzę, po którą przyszli turyści? Cóż, każdy dostanie to, czego szuka ;]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz