sobota, 8 maja 2010

Poza ubitą ścieżką

Nie da się ukryć, że wiele miejsc w Indiach jest oblężonych przez turystów. Wydawałoby się, że taki odległy kraj… gdzie tam, przy obecnych stosunkowo częstych i tanich lotach (jeśli tylko wulkany na Islandii siedzą cicho), w kraju świętej krowy jest natłok obcokrajowców – z których większość posługuje się przewodnikiem Lonley Planet. Nie ma ich może aż tylu ile przed Luwrem, ale znalezienie ciekawego, unikatowego i mało znanego miejsca nie jest aż takie proste, jak mogłoby się wydawać. Na wycieczce, którą opisuję, prawie nam się to udało.

Była to kolejna z weekendowych wypraw, zaczynająca się w piątek wieczór kilkunastogodzinnym przejazdem pociągiem, i podobnie kończąca się w poniedziałek rano. Skład ekipy był następujący: Agata z Polski, Santiago i Cesar z Kolumbii oraz Maria Angela z Włoch. Głównym celem podróży była Palitana, ale o niej za chwilę. Naszym przystankiem, jak i miejscem noclegowym stało się wiochowate, półmilionowe miasto Bhavnagar, położone na północ od Bombaju, w stanie Gudźarat. Stamtąd pochodzi poniższe zdjęcie, choć budynek do złudzenia przypomina scenografię z Gwiezdnych Wojen z pustynnej planety Tatooine.




Pierwszego dnia postanowiliśmy dotrzeć na plażę. Ktoś z naszej paczki wyczytał gdzieś, nie wiadomo gdzie, że całkiem przyjemna plaża znajduje się w miejscowości (... jak sobie przypomnę to uzupełnię), zaledwie 70 km od Bhavnagar. Znalezienie transportu jest w Indiach sprawą dość interesującą. Samo wynajęcie taksówki, rikszy, czy właściwie czegoś, co ma koła i imitacje siedzeń nie nastręcza zbyt wielu problemów, jednak dyskusja zaczyna się, gdy idzie o cenę. Ponadto, w takich prowincjonalnych miasteczkach obcokrajowcy wzbudzają dość duże zainteresowanie, szczególnie jeśli wśród przybyszów znajdują się kobiety. W tym wypadku każda rozmowa z tubylcami, zazwyczaj w celu zasięgnięcia informacji, przyciąga całe tłumy Hindusów, otaczających nas kołem i gapiących się bez przerwy. Właściwie jeśli chodzi o podejście do kobiet z zagranicy, szczególnie białych, to wielu (niestety naprawdę wielu) Hindusów jest kompletnie nienormalnych. Ale ten temat jest długi i najlepiej pewnie opisałyby to panie, które były w tym kraju przez jakiś czas.

Wracając do wycieczki, w końcu zdecydowaliśmy się na autobus. Jechaliśmy około dwóch godzin przez płaskie jak stół równiny, bez żadnych ciekawszych miejsc – jedynie w Taladży, gdzie mieliśmy przesiadkę, na wzgórzu dostrzegliśmy ciekawe zabudowania fortu, ale nie mieliśmy czasu, żeby przyjrzeć się bliżej. W końcu dotarliśmy… do pustkowia, położonego na środku niczego, albo jeszcze dalej. To ledwo zasługiwało na miano wioski – była tam świątynia, kilka zabudowań i kilka sklepików, z których chyba nikt nie korzystał, ale które z pewnością chciały inspirować do miana centrum handlowego. Plaża? Buahahaha, trochę błota. Właściwie całkiem dużo błota. Prawdziwa kopalnia błota! Szczęki nam z leksza opadły, no ale skoro już tu jesteśmy, po przejechaniu 800 km, to trzeba się cieszyć tym no się ma (nawet jak się nie ma niczego). Po przebrnięciu mulistego brzegu dotarliśmy do jeszcze bardziej mulistej wody, która nie zachęcała postawienia w niej stopy, nie mówiąc już o pływaniu.





Najbardziej charakterystycznym punktem w okolicy była latarnia morska, która wobec braku jakichkolwiek innych perspektyw szybko stała się celem naszego spacerku. Hmm, powinienem raczej powiedzieć "przedzierania się przez pola i krzaki". Dla pracujących w polu wieśniaków musieliśmy chyba wyglądać jak demony z innego wymiaru. Widok z latarni był całkiem niezły, wraz z komentarzem latarnika, którego ucieszyła możliwość porozmawiania z kimś po angielsku.




Prawdziwa zabawa zaczęła się jednak później, gdy próbowaliśmy zorganizować transport z powrotem do Bhavnagar. Mimo zapewnień miejscowych (z którymi ledwo mogliśmy się porozumieć), autobus się nie pojawiał, a z powodu problemów komunikacyjnych nie byliśmy nawet pewni skąd odjeżdża. A w wiosce nie było żadnego innego pojazdu kołowego (nie liczę wołów w zaprzęgu, choć nawet i tych nie dostrzegliśmy). Nadszedł wieczór i nad naszym pustkowiem zapadła ciemność. Atmosferę wzbogacały dziwne odgłosy dzwonków z pobliskiej świątyni, bogato ozdobionej niezbyt artystycznymi, ale za to bardzo kolorowymi i ekspresywnymi figurkami demonów i dziwacznych zwierząt. Jedno z poniższych zdjęć przedstawia naszą wesołą kompanię, wcinającą chrupki i wpadającą na pomysły, że za chwilę zostaniemy zjedzeni albo złożeni w ofierze jakimś lokalnym bóstwom. Jednak w końcu nadjechał nasz autobus, dzięki czemu udało nam się wrócić do naszego hotelu na całkiem dobrą kolację. Jak to powiedział jeden Hindus na nasz widok "mniami mniami mniam". :D



Przed snem wypiliśmy jeszcze kilka drinków z naszych zapasów przywiezionych z Bombaju. Gudźarat to tak zwany „dry state”, co oznacza, że nie da się tam kupić alkoholu. Oficjalnie. Według statystyk, jest to także czwarty stan pod względem spożycia Whisky w Indiach.

Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na sen – wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Czekał nasz długi marsz, a koniecznie chcieliśmy uniknąć skwaru południa. Wynajętym z hotelu samochodem dojechaliśmy do Palitany, najświętszego miejsca Dżinizmu i głównego miejsca pielgrzymek dla osób kierujących się tym systemem wierzeń. Na szczycie wzgórza górującego nad Palitaną znajduje się prawdziwe miasto świątyń z ponad 1300 obiektami. Aby się tam dostać, należy pokonać ponad 3000 schodów, co zajmuje prawie dwie godziny. Ponadto, w czasie drogi, a także na szczycie, nie można spożywać żadnych posiłków ani pić żadnych płynów (my przemyciliśmy w plecakach kilka paczek chipsów i ciasteczek).





Same świątynie naprawdę robią wrażenie, a widok ze wzgórza jest zachwycający. Bogactwo kształtów i form, labirynty wąskich chodniczków przeplatających się wzajemnie i prowadzących do coraz to bardziej zaskakujących miejsc, puste dziedzińce i place wypełnione wiernymi skupionymi nad swoimi rytuałami – to wszystko znajduje się w obrębie murów tego niesamowitego miasta. Łatwo zgubić się, wędrując bez celu i obserwując bogato zdobione świątynie i posążki, wraz z armią ludzi, którzy codziennie myją i sprzątają każdy zakamarek tego świata wyjętego prosto z legend.












Nawiązując do początku tego posta, Palitana jest mało znanym miejscem – w biblii turystów (ciągle mówię o Lonley Planet) poświęcono jej mały akapit. Jednakże nawet tu można ich spotkać – sądząc po księdze odwiedzin codziennie pojawiają się tu obcokrajowcy. Znaleźliśmy także wpisy Polaków, i to nie mało.

Po powrocie do Bhavnagar zostało nam jeszcze trochę czasu przed powrotnym pociągiem. Spędziliśmy go głównie na leniwym leżeniu w miejscowym parku (czy raczej czymś co park miało z założenia przypominać). Po tych małych wakacjach znowu można wrócić do naszego spokojnego Bombaju…

4 komentarze:

  1. mam nadzieję że te domki ze zdjęć są zrobione z klocków lego - jeśli to real to lepiej już żyć w naszym matrixie

    OdpowiedzUsuń
  2. Istne cuda!!!!,moim najwiekszym marzeniem zobaczyc to..

    OdpowiedzUsuń
  3. Istne cuda!!!!,moim najwiekszym marzeniem zobaczyc to..

    OdpowiedzUsuń
  4. łłłooooo!!! Dech mi zaparło! Aleś sobie zrobił wycieczkę :) Skoro na zdjęciach to tak wygląda, to jak musi w rzeczywistości! Podobnie jak Przedmówca, dorzucam to miejsce do przyszłych (niestety jakże odległych) wakacyjnych podróży...

    OdpowiedzUsuń