czwartek, 16 września 2010

Deszczowa piosenka

Wobec wynurzeń z poprzedniego posta nie można się dziwić, ze biurowy piknik przypadł na porę monsunu.

Nasz zespół - właściwie całe piąte piętro budynku - wybrał się na firmowy piknik. Moi dwaj współlokatorzy z Ghany, Pius i Isaac, którzy normalnie okupują szóste piętro, także się dołączyli. Oh tak, po kilku tygodniach w zatłoczonym Bombaju człowiek musi się gdzieś wyrwać. Gdziekolwiek/Jakkolwiek.
Musieliśmy wstać chyba o 5 rano (och!), żeby zdążyć na wynajęty autobus, który indyjskim zwyczajem i tak się spóźnił o godzinę. Nasza droga prowadziła do Lonavli, dość popularnego hill station*.

*Hill station - zazwyczaj tym mianem określa się górskie miejscowości (no, wzgórzowe), o dobrym klimacie i bujnej roślinności, będące częstym celem wyjazdów wypoczynkowych.




Dojechaliśmy do ośrodka który zorganizował nam 2 atrakcje + lunch + ..podwieczorek (czyli chai i jakąś przekąskę) za 1200 RS (25$) za osobę.

Atrakcja 1:
Zjazd na linie koło wodospadu ( po angielsku najprawdopodobniej rapling).
Mimo siąpiącego deszczu starałem się być suchy, nawet biorąc pod uwagę kolegów z biura, którzy mieli największą frajdę w ochlapywaniu innych wskakując w błotniste kałuże - jak dzieci. Jednak po dotarciu do wodospadu zrzuciłem buty (pewnie jako jedyny) i wbiłem się pod strumień wody (prawie jak wszyscy). Przez pół dnia chodziliśmy w mokrych ubraniach.





Atrakcja 2:
Kajaki na rzece - po kilka minut na osobę. Kajaki były w wersji komercyjnej 'Tesco', ale mimo to utrzymywały się na wodzie. Zdecydowanie wygrałem wszystkie zawody w szybkości - bo chyba nikt z biura jeszcze nie pływał na takim rodzaju łódki. Nawet zdobyłem uznanie głównego ratownika (chyba był ratownikiem, a nie tylko nadzorcą kajaków).



Przed lunchem poszedłem zmienić ubranie na suche. Błąd! Jest monsun, więc główną atrakcją i podstawą egzystencji jest bycie mokrym. Cóż, przynajmniej w komforcie zjadłem posiłek. Jednak przez to straciłem mecz w piłkę błotną (w założeniu nożną), rozgrywaną w typowy indyjski sposób - 'wszyscy na boisko i starajmy się kopnąć piłkę w odpowiednim kierunku'. Ostatecznie wygrali ci z prawej. A może jednak ci drudzy?

Na koniec był gwóźdź programu. Taniec w deszczu. Ponieważ opadów mogło w oczywisty sposób zabraknąć, to potańcówka odbyła się na basenie dookoła fontanny - tak eufemistycznie można by nazwać wysoki pal z wodą tryskającą we wszystkie kierunki. Wszyscy bawili się znakomicie w rytm indyjskiej muzyki popularnej.

A po powrocie z cichej okolicy do centrum dużego miasta, gdy wysiada się z autobusu, w człowieka uderza fala hałasu (i ekhm.. zapachu). Co za wrażenie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz