środa, 2 grudnia 2009

Kup pan cegłę!


Z 12 wspaniałych została nas już tylko trójka. Reszta padła ofiarą autobusów i pociągów, a później biura i pracy. Popijając colę z rumem zastanawialiśmy się, co by tu dalej robić przez kilka kolejnych dni. W międzyczasie przerzucaliśmy się z Hamadem dowcipami i zagadkami. Jordańczyk znał ich mnóstwo, z czego większość była w takim wydaniu (odpowiedzi poniżej):

Dlaczego kot wszedł do sklepu mięsnego?
Dlaczego jak rzuciłeś kamieniem w okno, to się nie stłukło?
Dlaczego kotek zginął?
Co się stało ze wszystkimi zwierzętami?
Jak przedostaniesz się przez rzekę pełną krokodyli?

Bo drzwi było otwarte
Bo okno było otwarte
Dostał kamieniem
Poszły na pogrzeb kota
Po prostu przepływasz, krokodyle ciągle są na pogrzebie

Ponadto sypał kawałami o ludziach zamieszkujących jeden z regionów w Jordanii. Według pozostałych obywateli tego kraju, owi mieszkańcy nie zostali obdarzeni zbyt wielką inteligencją. U nas w podobne żarty zwykle wplata się blondynki, co z oczywistych względów nie jest tam popularne. Niestety, ani nazwy regionu, ani żartów nie pamiętam. Och, poza jednym (trochę brutalnym).

Pewien naukowiec z owego regionu prowadził badania nad żabą. Kazał jej skoczyć – skoczyła. Następnie wyrwał jej jedną nogę i znowu kazał skoczyć. Ponownie żaba skoczyła, choć już trochę gorzej. Naukowiec powtarzał proces pozbawiania żaby kończyn i sprawdzania czy dalej skacze na komendę. Po ostatniej łapce żaba już nie drgnęła, mimo napomnień i krzyków… Naukowiec myślał i myślał nad tym fenomenem przez długie dni i miesiące. W końcu doszedł do wniosków: „Eureka – żaba po wyrwaniu rąk i nóg staje się głucha”.

Ohoho, rzuciłem żarcik na początek prawie jak Strasburger w familiadzie.

W każdym razie po krótszych przemyśleniach doszliśmy do wniosku, że przeniesiemy się na inną plażę. Wybraliśmy Anjunę z trzech powodów – po pierwsze jest znana, po drugie, według zapewnień przewodnika („niech ja cię dostane w swoje ręce, Lonley Planet, to ci wszystkie kartki z okładki powyrywam”) miał tam być ogromny, przytłaczający i gwarny targ, po trzecie jest blisko do Old Goa, które chcieliśmy zobaczyć. Przeprowadzka nie była krótka – taksówką zabrało nam to ok. trzech godzin (autobusem trzeba byłoby się przesiadać trzy razy i poświęcić na to cały dzień).

A więc po pierwsze – plaża BYŁA znana. Kiedyś najpopularniejsza i słynąca z największych imprez, obecnie trochę podupadła. Po drugie – kiedy „wielki” targ, w dzień targowy, skończył się po przejściu 20 kroków, to szczęka nam opadła. Poźniej znaleźliśmy jeszcze kilka kramów w drodze na plażę, ale ogólnie ciężko było nazwać to targiem. Może powodem był początek sezonu, i może w grudniu się to troszkę rozkręci…
Sama plaża jest dużo mniej przyjazna od Parolem, przede wszystkim z powodu dużej ilości skał. Najlepiej jest w centralnej części, ale i tam musimy ostrożnie wchodzić do wody. Najwięcej ostrych głazów znajduje się zaraz przy brzegu, czatując na nas w spienionych falach. Dopiero po wejściu na głębszą wodę (ok. metra) możemy spokojnie się kąpać - a fale są niczego sobie, więc jest zabawa.
Z innych plusów - Arjuna szczególnie przykuwa uwagę swoimi kolorami (zresztą jak znaczna część Goa). Zieleń murków, czerwień dachów, złocisty piasek i tęczowe kramy cieszą nasze oko. Ponadto miejsce to słynie z dużych imprez – może uda mi się to zweryfikować, jeśli wrócę tam na Sylwestra.

Ale wróćmy do targu, gdyż temu przede wszystkim poświęcony jest ten odcinek. Otóż lokalni sprzedawcy na wiele sposobów i za wszelką (no, nie wszelką, ale można się targować) cenę chcą nam cokolwiek sprzedać. Standardowo podchodzą do nas z radosnym
„hello sir/madam”, a następnie zaciągają nas (czasem za rękę) do swojego kramiku. Jeśli się opieramy wyskakują z tekstem
„just take a look, don’t have to buy, just take a look”
Później postarają się, żeby “don’t” zniknęło…
Już przy stoisku zarzucają nas wszelkimi koszulkami, naszyjnikami, słonikami, bransoletkami, chustkami, starociami, pudełkami i innymi towarami, oczywiście zachwalając wszystko jako najlepsze i najtańsze. Jak tylko zainteresujemy się czymkolwiek, choćby zatrzymamy wzrok na czymś przez chwilę (akurat to bezbłędnie wyczuwają), od razu dostaniemy 100 wersji tego produktu, w różnych rozmiarach i kolorach. Jakiekolwiek nasze zapewnienia, że tego nie chcemy są całkowicie ignorowane – można by przysiąc, że samo powietrze w jakiś tajemniczy sposób wycisza nasze słowa. Ponadto sprzedawcy nie są przygotowani na trudniejsze pytania typu:
„which material is better?”
na które odpowiadają w stylu:
„yes, yes, good material”.

W wypadku, gdy jesteśmy dziwnie uparci i nie chcemy czegokolwiek kupić, sprzedawcy sięgają po swoją paletę standardowych haseł, powtarzanych z częstotliwością ruchów skrzydeł u ważki:
„please, make my business”
„I have no business today”
“take a look, it is veeeery good”
“good price, good price!”
Jeśli stwierdzimy że jest za drogie lub próbujemy odejść:
„ok, tell me your price”
„give me a good price” (to zdanie my także często używamy, jest niezłe)
Wyszukaną strategią jest spoufalenie się z klientem. Większości nie idzie to zbyt dobrze, zazwyczaj poprzestają tylko na „what is your name?” i „which country?”, przy czym i tak nie rozumieją naszych odpowiedzi (bo przecież nie o odpowiedzi tu chodzi :D).

Jeśli naprawdę nic nie kupiliśmy, to przynajmniej próbują wymusić na nas, abyśmy wrócili wieczorem lub następnego dnia. My oczywiście przytakujemy (bo inaczej się raczej nie da) i idziemy w swoją stronę.
Czasami stosują też bardziej wymyślne triki. Na przykład: kupiłem koszulkę w jednym kramiku, jednak nie zdążyłem wyciągnąć po nią ręki gdyż ubiegła mnie sprzedawczyni sklepiku obok. W celu odzyskania moich zakupów („don’t worry, i will give it back, just take a look at…”) musiałem więc pójść to tego kramiku, oglądnąć wszystkie towary i przebrnąć ponownie przez wszystkie powyższe zdania.

Pytanie pozostaje – jak się targować? Po pierwsze – zazwyczaj pierwsza cena jest kosmiczna, więc należy ją obniżyć do ziemskich standardów, dzieląc co najmniej przez 2. Pamiętajmy, że wokół jest wiele kramów sprzedających to samo, nawet jak nie tutaj, to w innych miejscach. Po wstępnym rozeznaniu tematu łatwiej się targować. Naszą najlepszą bronią jest odejście od stanowiska – wtedy kupcy zazwyczaj zgadzają się na naszą cenę. W ostateczności, jak nasz fortel się nie uda, zawsze można wrócić i w ostateczności kupić za cenę podaną przez sprzedającego.
Przykład zastosowania: chciałem kupić zeszyt-pamiętnik oprawiony w ozdobną okładkę. Kobita zaśpiewała mi cenę 600 RS, na co ja rzuciłem 100. Sprzedawczyni zeszła do 400 i dalej już nie chciała się targować, więc zrobiłem w tył zwrot i zacząłem się powoli oddalać (trzymając 100 RS w ręce). Za sobą słyszałem odliczanie:
„300”
„200”
„150”
Cisza…
Odszedłem już spory kawałek, gdy usłyszałem zbliżające się kroki.
Padło krótkie „ok.” – na to właśnie czekałem – odwróciłem się, dałem banknot, zabrałem książkę i podreptałem dalej.

Jeszcze jedna ważna umiejętność – jak wymknąć się wszelkiej maści sprzedawcom bez wdawania się w długie dyskusje i bez oglądania po raz kolejny tych samych pamiątek, na przykład po to, żeby się w spokoju poopalać. Jak już napisałem, używanie słów „no, thank you”, „I don’t need it” czy „but I already have one” jest bezcelowe. Najgorszym wyjściem jest kupienie czegoś tylko po to, żeby sobie poszli – jak tylko reszta handlarzy zauważy, że coś nabyliśmy, od razu będziemy mieli wokół siebie spory tłumek osób próbujących nam coś wcisnąć. Średnio skutecznym rozwiązaniem jest niedostrzeganie sprzedających, gdyż trochę czasu trzeba, żeby się zniechęcili. Najskuteczniejsze okazało się wymyślenie ceny z sufitu (a raczej z podłogi). Wystarczy powiedzieć im „ok, 5 rupiees”, a są tak zaskoczeni, że zostawiają nas w spokoju. Sprawdzone. Działa.

Na koniec, jak to zwykle bywa, impreza. W poszukiwaniu bankomatu przeszliśmy kawałek w głąb lądu (jak to dumnie brzmi). Do naszych uszu dotarła skoczna muzyka, więc udaliśmy się w kierunku dźwięków. Oto, co zobaczyliśmy:



Przez ulicę przetaczają się powoli dwie ciężarówki, na jednej jakieś bóstwo, na drugiej niezłe kolumny (prawie jak bóstwo), i tłum Indusów szalejący pośrodku. Zwróćmy uwagę, że wszystkie kobiety stoją dookoła i tylko się przyglądają. Udało mi się dowiedzieć, że jest to jakiś festiwal, ale jaki i dla kogo? W każdym razie tak chyba wyglądają wiejskie, indyjskie potańcówki.


































Goa powróci, już po raz ostatni w tym roku, w odcinku "misja".

5 komentarzy:

  1. Normalnie zachwycona - mam co czytać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. 5 centow..bezlitosni,ciekawe czy slonce i plaza bylyby wystarczajacym przezyciem bez uroku handlowania..

    OdpowiedzUsuń
  3. Szacun Adamie! Opowieść o targowaniu się fantastyczna! A nie udało Ci się dowiedzieć, czemu te kobiety nie bawiły się na tym festiwalu?

    hehe, a co do żartu Hamada na poczatku, przypomina mi się:
    - ile ruchów trzeba wykonać żeby włóżyć słonia do lodówki?
    - trzy: otworzyć lodówkę, schować słonia, zamknąć lodówke.
    - ile ruchów trzeba wykonać, żeby włożyć żyrafę do lodówki?
    - cztery: otworzyć lodówkę, wyjąć słonia, włożyć żyrafę, zamknąć lodówkę...
    :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Łukaszu, zagadka dla ciebie:
    Kto pierwszy zerwie jabłko z jabłoni - słoń czy żyrafa? (inni też mogą odpowiadać :)

    OdpowiedzUsuń
  5. twoja stara - gdyż żyrafa siedzi w lodówce a słoń czeka na swoją kolej aby posiedzieć (ale jeśli twoja stara nie będzie wystarczająco szybka, to słoń ją ubiegnie) :D:D

    OdpowiedzUsuń