Pora zmienić
Klimat – na więcej deszczu. Na szczęście nie pada bez przerwy, a tylko wtedy, gdy nie ma mgły.
Teren – Ghaty Wschodnie, przez które się przedzieram sięgają do 2600 metrów, więc koniec z płaskim krajobrazem
Ustrój – Kerala jest stanem komunistycznym, i o dziwo dobrze sobie radzi, szczególnie pod względem stanu zdrowia i edukacji. Ekonomię ratują ponoć turyści.
W środku nocy docieram starym, rozklekotanym autobusem (czyli zwykłym autobusem) do Kumily. Ta niewielka mieścina jest bramą do Parku Dzikiego Zwierza* Periyar, w którym schronienie znalazły słonie, bawoły i to, co tygryski lubią najbardziej, czyli kilkadziesiąt tygrysów. Pomijając sarenki, małpy czy bogactwo kolorowego i piskliwego ptactwa.
* wolne tłumaczenie z Wildlife Sanctuary (wolne bo musiałem kilka minut pomyśleć)
Najbardziej popularną atrakcją jest godzinny rejs po malowniczym i rozgałęzionym jak pijana ośmiornica jeziorze w celu obserwowania dzikich zwierząt. W odróżnieniu od innych turystycznych ofert, ta przyciąga całe tłumy Hindusów. Pewnie dlatego istnieją dwa punkty sprzedaży - jeden w którym trzeba stać w kolejce na co najmniej pół godziny przed rejsem, oraz drugi, łatwiej dostępny i naturalnie o połowę droższy... W czasie rejsu udaje nam się zaobserwować kilka sarenek i kormorany. Wypatrzenie tygrysa z promu to rzecz prawie niemożliwa, nawet strażnikom udaje się to nie częściej niż raz na pół roku.

Jeżeli zatłoczony stateczek komuś nie wystarcza, to może się udać na 4-godzinny trening po parku. Z powodu chwilowego braku chętnych na tą opcję zapisuję się na „Cloud Walk”, czyli przechadzkę z przewodnikiem po wzgórzach na granicy obszaru chronionego. Razem ze mną w drogę wyrusza niemłode już małżeństwo z Paryża, wobec czego spodziewam się lekkiego spacerku wokół kępki drzew. Początkowo idzie gładko. Przechodzimy przez wioskę i przekraczamy płytki rów, trzymający dzikie zwierzęta z dala od osad ludzkich, choć wątpię żeby cokolwiek chciało tu wejść, przy tych wszystkich szalonych stadach psów. Ów rów, będący nie tylko symboliczną granicą z lasem, okazuje się przejściem w inny świat. Witamy w księdze dżungli!
Już po chwili natrafiamy na tropy dzikich słoni i ślady pazurów tygrysa na drzewie. Zaczyna padać, potem lać, a wreszcie rzucać żabami, i łatwa przechadzka zamienia się w przedzieranie się przez dżunglę, gdzie wąska, tonąca w błocie ścieżka znika w gęstych zaroślach. Tygrysa co prawda nie spotykamy, ale za to garnie się do nas inna zwierzyna. Pijawki – i tym razem nie mam na myśli kierowców rikszy. Dobrze, że przed wyjściem dostaliśmy skarpetopodobne worki na nogi, bo ci mali krwiopijcy potrafią bez problemu przecisnąć się przez adidasy. Nawet sól jest mało skuteczna w tych warunkach. Jeśli ktoś wraca z tropików i psioczy na pijawki – to ma rację. Rana po ugryzieniu swędzi podobnie jak w przypadku komara, ale pieczenie trwa dużo dłużej, nawet całymi tygodniami. Początkowo troszkę panikuję na widok paskudztw wijących się na moich nogach, ale po chwili, kiedy jestem totalnie przemoczony (i troszku wyssany) to jest już mi wszystko jedno. Mimo, że nie docieramy z powodu ulewy na szczyt, to i tak ten trek jest znakomitą przygodą. Kiedy schodzimy ze wzgórz, przestaje padać. Przewodnik mówi, że deszcz ciągle panoszy się tylko tam, a nie tu (różnica, bo ja wiem, kilometra?). Cóż, nie wygląda, jakby żartował.

Po zdarciu z siebie mokrych ciuchów i najedzonych pijawek uznaję, że zostanę tu jeszcze noc, żeby się wysuszyć. Osiągnięcie tego w tym klimacie nie jest takie proste. Ja zastosowałem konstrukcje z krzeseł, aby ubrania znalazły się jak najbliżej wentylatora. Do rana stan „mokry” przemienia się w „lekko-wilgotny-ale-nie-na-tyle-żeby-było-niewygodnie”.
Następnego ranka wsiadam w autobus jadący do Munnar. Miejsce to słusznie kojarzy się z herbatą, przez dłuższą część trasy mijamy charakterystyczne plantacje pnące się po zamglonych wzgórzach i dolinach. (wszystkie należą do koncernu Tata) Przejazd wąskimi serpentynami jest niewątpliwie interesujący, ale trzeba wybrać pomiędzy widokami a ochroną przed zimnem i deszczem (tzn pomiędzy otwarciem i zamknięciem rolet).

Nasłuchawszy się kiedyś opowieści Bartka postanawiam dotrzeć do kolejnej ostoi dzikiej przyrody, Chinnar. Już po drodze widzimy stadko dzikich słoni – to znaczy pół autobusu widzi, a ja oczywiście dostrzegam liście i więcej liści. W samym parku chcę skorzystać z opcji spania na domku na drzewie w środku dżungli. Początkowo wydaje się to niemożliwe, bo jest już za późno, ostatnia grupa już poszła i w ogóle nie ma żadnego dostępnego strażnika, ale w końcu udaje się wszystko zorganizować. Mój przewodnik chyba początkowo nie jest zbyt zadowolony i bardzo mu się spieszy (zmrok zapada tu dość szybko), tak że muszę się postarać, aby za nim nadążyć ( i jeszcze cyknąć jakąś fotę po drodze, prawie żadna nie wyszła). Po treningu wzdłuż rzeki o zmierzchu docieramy do prawdziwego domku na drzewie. Po prostej kolacji przy świeczkach, jako że prąd o dziwo nie rośnie tu na drzewach, szybko udajemy się spać. Jakoś budzę się przypadkiem o 3 w nocy. Spodziewam się całkowitej ciemności, ale ku mojemu zaskoczeniu odkrywam, że na dworze* jest względnie jasno. Chyba księżyc, który jest bliski pełni, jeszcze nie zdążył uciec za horyzont. Zaraz przed odpłynięciem w krainę Morfeusza wydaje mi się, że z dołu słyszę jakiś ryk zwierzęcia (jakby niedźwiedź), .. bach, to już musi być sen. Ciężko mi sobie wyobrazić, że mógłbym usłyszeć ryk niedźwiedzia i tak po prostu w następnej chwili zasnąć…. Zzzzzzz…
*na polu, jak komu pasuje :P
Oprócz domku na drzewie można się przenocować w bardziej komfortowej chatce.
Rankiem, po herbacie i ciasteczkach, ruszamy przez park, aby przy odrobinie szczęścia zaobserwować jakieś dzikie zwierzęta. Udaje się nam dostrzec dwa bawoły (które w końcu udało mi się odróżnić od skał), stadko sarenkowatych saren i różne gatunki ptaków. Na mnie największe wrażenie robi jednak sam krajobraz parku, który z górami i lśniącymi w słońcu skałami jest po prostu fantastyczny (bananowy, chomiczy itp.).
Po powrocie do Munnar wybieram się jeszcze na popołudniową przechadzkę wzdłuż wzgórz i plantacji herbaty, z okazjonalnym deszczem, tudzież ulewą. Po drodze odwiedzam ogród kwiatowy, z którego większość kwiatów wyemigrowała na znak protestu przeciw nadmiernej ilości wody.
Do pobliskiego wodospadu zabiera mnie wesoły rikszarz, który zna wiele trików, aby zrobić ciekawe zdjęcie. Właściwie to targuję się z nim 3 razy zanim mnie zabiera – w centrum miasteczka, na punkcie widokowym i koło tamy. Śledzi mnie czy co? Ale dzięki niemu dowiaduję się czegoś o pływającym dookoła morzu herbaty. Na koniec, jak wielu przede mną, wpisuję się do jego „książeczki” klientów.