poniedziałek, 3 stycznia 2011

Dzienniki motocyklowe

Czyli opowieści tysiąca i jednej usterki

Po powrocie z Azji południowo-Wschodniej nie ma czasu na odpoczynek (chociaż z drugiej strony cała ta podróż to jeden wielki odpoczynek). Po weekendzie w Bombaju kolejnym, na nieszczęście nie ostatnim, uroczym dniu w Lokalnym Urzędzie Rejestracji Obcokrajowców (FRRO) jadę do Delhi. Ponieważ zwykłe miejsce w pociągu na tej trasie trzeba rezerwować z dwa miesiące wcześniej, skorzystałem z Tourist Quota – specjalnej puli biletów przeznaczonych tylko dal turystów z innych krajów. Kosztuje mnie to co prawda półtora tysiąca Rupii (30 $), ale za to dostaję miejsce w wagonie 2C – z klimatyzacją, przekąskami, kawą/herbatą, obiadem, lodami na deser, śniadaniem, poduszką i prześcieradłami. Klasa.

We wtorek rano spotykam się z Santiago. Razem udajemy się nasianą wypożyczalniami dwukołowców ulicę Nai Wala w dzielnicy Karol Bagh. Tutaj, po sprawdzeniu wielu opcji wynajmujemy motocykle na pięc dni, w cenie 600 RS/dzień + 750 RS podatku. Nasze maszyny to charakterystyczne Rojal Enfield o pojemności 350 cm3. Już od dłuższego czasu chcieliśmy się takimi przejechać. Nasz plan wygląda znakomicie: najpierw Rishikesh i spływ pontonowy, potem Chandigar, najczystsze i najbardziej uporządkowane miasto Indii, a na koniec Złota Świątynia w Amitsar. Na początek musimy jednak przejechać w najgorszych godzinach szczytu przez Delhi. Problemy zaczynają się zaraz za miastem. W motocyklu Santiago pęka linka do sprzęgła. Wobec tego Kolumbijczyk wraca w korku (przez który nie chciało mi się jechać po raz drugi) z powrotem do wypożyczalni po mechanika, a ja zostaję na środku drogi szybkiego ruchu pilnować motoru (i poczytać Jurrasic Park kupiony za kilkadziesiąt Rupii na targu). Mechanik przyjeżdża po około trzech godzinach i wymienia linkę, a także jakąś mieszaną pastą zatyka cieknący zbiornik z paliwem. Niby wszystko ma być już w porządku, więc ruszamy dalej. Nie minęła jednak nawet godzina, gdy paliwo znowu zaczyna wyciekać. Pomoc kolejnego „naprawiacza” nic nie daje, więc musimy wracać z powrotem do Delhi. Jeszcze przy wjeździe do miasta rozdzielamy się w ruchu ulicznym. Santiagowi kompletnie pada motor i musi go zostawić na parkingu przy stacji metra. Już na jednym motorze, po północy, znajdujemy nocleg niedaleko głównego dworca kolejowego New Delhi.

Następnego dnia udajemy się z powrotem do wypożyczalni, gdzie dostajemy nowy motocykl. Ale musimy jeszcze odzyskać prawie cały bak paliwa z zepsutej maszyny, więc razem z mechanikami jedziemy na wspomniany wcześniej parking. My docieramy tam bez problemu, ale mechanicy w ostatniej chwili gdzieś się zapodziali (razem z naszymi bagażami, na dodatek).  W upływających godzinach czekania na nie-wiadomo-co Santiago już chce zrezygnować z całej wyprawy, ale udaje mi się go namówić na jeszcze jedną próbę. W końcu mechanicy się znajdują i po wyssaniu benzyny możemy ruszać dalej.

Zamiast do Rishikeshu jedziemy na północ, w stronę Chandigar. Nie docieramy jednak zbyt daleko, jako że w moim motorze pojawia się wyciek oleju (na jednym ze zdjęć widać nawet plamę na piasku). Jakoś dotaszczamy się do kolejnego miasta, gdzie wraz z zapadnięciem zmierzchu znajdujemy mechanika, który wymienia filtr i czyści przewody. Odjeżdżamy może z dwa kilometry, kiedy Santiago ponownie urywa linkę od sprzęgła. I znowu: mój przyjaciel wraca po mechanika, a ja stoję na czatach; czekanie, czekanie, rozkręcanie skrzynki biegów, wymiana elementów i z powrotem na trasę. Na nocleg zatrzymujemy się w kompletnie nieciekawej mieścinie Ambalaz, ale przynajmniej dostajemy niezły pokój w dobrej cenie. Po kilku godzinach jazdy tak bolą nas szyje, że nie możemy nawet odwrócić głowy.

Rankiem ruszamy dalej. Jak się można domyśleć, tylko kawałeczek. Po około 60 kilometrach mój motor znowu zaczyna krwawić olejem. Szczęście w nieszczęściu kilka metrów wcześniej mijamy profesjonalny warsztat zajmujący się marką Rojal Enfield, gdzie wymieniają mi olej (tzn. mojemu motorowi, oczywiście), oraz czyszczą silnik i przewody. Rachunek jest co prawda nie mały jak na nasz budżet (szczególnie cena oleju), ale prawie darmowy jak na polskie realia. Dość powiedzieć, ze za ponad dwie godziny robocizny policzyli mi 2$ (w profesjonalnym serwisie).




Po sąsiedzku odwiedziliśmy znajdujące się po sąsiedzku ksero w starym stylu.


Ciągle nie zrażeni jedziemy dalej, i już bez problemów (pomijając powracający ból szyi) docieramy do Amritsar, a przed nami otwiera swe gościnne progi Złota Świątynia Sikhów (nie mylić z sithami z gwiezdnych wojen).

Sikhizm – religia będąca właściwie syntezą Hinduizmu i Islamu. Sikhowie wierzą w jednego Boga i czczą 10 guru. Dziesiąty, ostatni to tak naprawdę księga zawierająca słowa poprzednich mistrzów. Sikhizm jest dość praktyczny, na przykład: skoro dla głodnego człowieka wszystkie religie wydają się bezsensowne, to przy każdej świątyni Sikhijskiej znajduje się darmowa jadłodajnia dla wszystkich.

Zakwaterowanie, wraz z morzem pielgrzymów znajdujemy także w należących do społeczności Sikhijskiej budynkach, choć nas umieszczono w bardziej ekskluzywnych pomieszczeniach dla turystów. Cena: datek o wysokości uznawanej za wystarczającą.



Nie zwlekając, udajemy się na zwiedzanie Złotej Świątyni. Wewnątrz co chwilę mijamy strażników z dzidami i Sików czytających świętą księgę (która czytana jest bez przerwy, zawsze). Sama Złota Świątynia nie jest cała wykonana z tego szlachetnego kruszcu, tylko pokryta pozłacaną blachą, ale wewnętrzne dekoracje i tak robią niezłe wrażenie (zakaz robienia zdjęć wewnątrz budowli).




Rankiem idziemy zobaczyć świątynię ponownie, aby zrobić zdjęcia w bardziej przyjaznym świetle dnia.



Droga powrotna upływa bez żadnych usterek, i w końcu możemy się cieszyć jazdą. Nawet ból szyi się skończył, gdy zwróciliśmy baczniejszą uwagę na to, jak siedzimy. Pewnie dlatego też czas upływa nam znacznie szybciej. Nie możemy się zdecydować, gdzie zatrzymać się na nocleg – ja chciałem dołożyć jeszcze ze 100 kilometrów (50/dzień) i dotrzeć do Chandigar, ale Santiago chce na wszelki wypadek jechać jak najdalej w kierunku Delhi. Ostatecznie zatrzymujemy się, po przejechaniu 300 km w miejscowości Kurukshetra, uznawanej przez Hindusów za środek wszechświata. To tutaj miała odbyć się wielka bitwa ze słynnej, epickiej powieści Mahabratha – takiej indyjskiej Iliady, z tym, że dziesięć razy dłuższej.


W mieścinie pogadaliśmy sobie z guru/pustelnikiem (chociaż nie mówiliśmy we wspólnym języku), a później, w towarzystwie spotkanych Sikhów zobaczyliśmy lokalną świątynię (z darmową kolacją) i największy w Indiach sztuczny zbiornik wodny, na środku którego stoi złocony powóz, w którym Krishna (avatar Wisznu) wygłasza słynną przemowę wojownikowi Arjunie – wydarzenie z owej legendarnej bitwy.


Właśnie na ten dzień przypada jedno z największych indyjskich świąt, Divali – nowy rok. Główną częścią obchodów wydaje się rzucanie petard i dopalanie sztucznych ogni – w losowych kierunkach. Aż dziw bierze, że ktokolwiek to może przeżyć, gdyż Hindusi rzucają sobie petardy pod nogi, a niewypały kopią albo biorą do ręki i ponownie podpalają. Nocny przejazd przez miasto (na który się z ciekawości wybieram) jest jak przedzieranie się przez walki uliczne albo jakąś małą wojnę – wszędzie dym i wybuchy. A zawracanie motorem w wąskich uliczkach wcale nie jest takie łatwe.


Następnego ranka zobaczyliśmy jeszcze grobowiec 'Sheikh Chehli ka makbara' i zrobiliśmy sobie rodeo na wielbłądach-żywopłotach.


Ostatnie 160 kilometrów upływa spokojnie. No, może poza tym, że skończyło mi się paliwo, bo pokrętło zapasowego zbiornika było źle ustawione. Santiago musiał pojechać do najbliższej stacji benzynowej i zwrócić z butelką benzyny, ale całość zabrała nam nie więcej niż pół godziny. Ostatecznie bez przeszkód (standardowe zgubienie się w Delhi się nie liczy) i z uśmiechami na twarzach wracamy do wypożyczalni, skąd wzięliśmy nasze motocykle. Wszystko dobre, co się dobrze kończy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz