czwartek, 27 stycznia 2011

Backwaters

Tak więc drodzy przyjaciele, wyciągnijmy się na pokładzie i dalej, parostatkiem w piękny rejs!

Backwaters to ogólna nazwa kanałów wodnych wijących się kilometrami przez Keralę. Wąskie i szerokie, ciągną się wzdłuż brzegu, metry od otwartego morza, albo wdzierają się w głąb lądu, niknąc wśród zielonej dżungli i małych wioseczek. Jeśli miałbym je do czegoś porównać, do naszych Mazur. Nie bez powodu backwaters uchodzą za jedną z największych atrakcji Indii - z pewnością wielu podróżników powiedziałoby, że była to ich ulubiona część podróży przez subkontynent. Dlaczego? Z pewnością leniwe tempo sunącej w ciszy łódki ma nieodparty urok w kraju, gdzie nie da się wystarczająco dobrze zatkać uszu. A łodzie można nazwać pływającymi hotelami, a nawet pałacami. Wygodne, przestronne, z jadalnią i plazmą na ścianie. Wynajęcie takiej perełki kosztuje swoje, więc pozostaje poza zasięgiem pojedynczego włóczęgi. (Może następnym razem ktoś się dołączy, co?)

Zamiast tego wsiadłem na rejs pomiędzy dwoma głównymi miastami regionu, Allappey i Kollam. Przejażdżka promem zabiera osiem godzin. Och w końcu nieróbstwo.
Poprzednie dni spędziłem przemykając jak piorun przez pół kraju. Większość podróżników poświęca znacznie więcej czasu na każde odwiedzane miejsce, spędzając tam po kilka dni – a nie jak ja, jeden dzień jedno miasto. Nie żebym żałował czegokolwiek, skądże znowu – zawsze ciągnie mnie żeby zobaczyć, co jest za zakrętem. I następnym, I następnym (jak łatwo się domyśleć takie myślenie ma pewny mankament – zakręty się rzadko kiedy kończą). W każdym razie, w końcu mogłem się wylegiwać cały dzień w spokoju. Co za odmiana. Zamiast biegać po miastach i fortach, można sobie poleżeć na pokładzie (na dolnym są duże, wygodne kanapo-fotele), a największym wysiłkiem jest sięgniecie po aparat, aby pstryknąć fotkę.


Nagle przed oczami z wody wyłaniają się dziwne, drewniane konstrukcje. Szybko uświadamiamy sobie, że służą do połowu ryb. W upale dnia są bezrobotne i sterczą nad wodą jak śnięte pająki, ale wieczorem ożywają – wtedy rybacy zapalają mocne lampy, które przyciągają ryby i owady, a te drugie z kolei zwabiają więcej ryb. Wtedy wystarczy już tylko wyciągnąć sieci i.. znowu pusto, cóż trzeba spróbować ponownie. I tak w mroku wieczora na jeziorach trwa taniec światełek skaczących w górę i w dół, a do rytmu wtórują im wirujące mewy i kormorany, lecące za łodziami i wyławiające zdezorientowane ryby.


Wieczorkiem jeszcze mała przechadzka po Kollam z napotkanymi po drodze podróżnikami z innych części świata. Każdy ma swoją historię i ciekawe opowieści.

Przed podróżą na północ wybieram się rankiem na małą wycieczkę łódeczką po wiosce. Zgodnie z duchem regionu, leniwie przetaczamy się przez małe kanaliki. Oprócz śpiewu ptaków towarzyszy nam nawoływanie lokalnego sprzedawcy ryb, który płynie w ty samym tempie, co my. Po drodze wypijamy standardowy chai, obserwujemy splatanie linek z liści bambusa i wyławiamy kokosa z wody. Właściwie nic się nie dzieje. Ale właśnie o to chodzi. Podróż ciągnie się CAŁYMI sekundami. Od czasu do czasu chowamy się na dnie łódki przepływając pod mosteczkami. Jak w grze w limbo, mostki stopniowo są coraz niższe. A wokół przesuwają się znudzone palmy, odwiedzane przez kolorowe zimorodki i białe czaple. Dość powiedzieć, że najbardziej niebezpiecznym, zaskakującym i pompującym adrenalinę do żył wydarzeniem było wyłowienie z wody przepływającego kokosa... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz