Ląduję w Chennai na południu Indii. I co? Zamiast oczekiwanego słoneczka witają mnie strugi deszczu. Po przedarciu się przez lotnisko, które tłumnie czekało na jakąś osobistość, w siadam w rikszę – Chennai znane jest z upartych, drogich i trudnych w negocjacjach kierowców. Jadę do mieszkania Arjuna, który niedawno przeprowadził się tutaj z Mumbaju. Jego adres jest taki (jako ciekawostka tutejszych nazw): Swamimthan Nagar, Kottivakkam, Thiruvanmiyur – wymówcie tak, żeby tubylcy zrozumieli!
Rankiem przyjaciel wsadza mnie w autobus, który mknie wzdłuż wschodniego wybrzeża. Ach gdyby wszystkie busy takie były – wygodne, przestrzenne, leżące fotele. Ale cóż, jak się okaże, im dłuższa trasa, tym będzie gorsz… ciekawszy wehikuł.
Wysiadam w malutkim Mamallapuram, które szybko przypada mi do gustu (chociażby tym, że jest malutkie). W położonej nad morzem - dokładnie zatoką Bengalską – wiosce znajduje się park naturalnie wyłożony dużymi, płaskimi skałami, które ozdobione są starożytnymi rzeźbami i wydrążonymi świątyniami. Można tutaj we względnej ciszy wylegiwać się w słońcu na skałach jak uśmiechnięty aligator.
Relief 'Męczeństwo Arjuny': głęboka rysa na środku skały, z wężami, symbolizuje Ganges, a słoń obok prawdopodobnie symbolizuje słonia.
Ten kamyczek, o dźwięcznej nazwie „Krishna butterball” (kamień do masła) próbowano kiedyś usunąć, żeby na nikogo nie spadł. Jednakże nawet 6 czy 7 elefnatów nie dało mu rady.
Trochę dalej natknąć się można na świątynie zwane 5 Rathas. Z założenia mają przypominać rydwany. Mi, z powodu tego, że położone są na środku niecki pełnej piasku, przywodziły na myśl Egipt. Niewiadomo czemu, bo jeszcze tam nie byłem.
Zaraz przy plaży znajduje się urokliwa świątynia poświęcona Shiwie.
Mamallapuram słynie z rzeźbiarzy i twórców wszelakiego rodzaju posągów. Całymi uliczkami ciągną się mniejsze lub większe zakładziki wykuwaczy kamienia, i zewsząd słychać stuki-puki-stuki dłut i dłutek. Rękodzieła zamawiają ludzie z całych Indii. Do tego jeszcze zdjęcie popularnego dania 'Thali' oraz smażonych krabów.
Po deszczu, małym odpoczynku i zjedzeniu kraba ruszam dalej wzdłuż wybrzeża, aż do Pondicherry. Ta dawna francuska miejscowość dalej nosi wyraźne ślady oraz styl kraju znad Loary, chociaż i tak nie da się nawet na chwilę zapomnieć, że jest się w Indiach. Z pozostałych miejsc Tamil Nadu (bo tak nazywa się ten stan) zdecydowanie wyróżnia się tym, że można tu trochę poimprezować. Ja na żadne bale nie trafiłem , za to pojeździłem sobie na rowerku wzdłuż i wszerz, wśród parków i bulewardów.
Na koniec jeszcze ogród botaniczny, który mógłby być naprawdę ładny, gdyby był zadbany. Mieli nawet tory do mini-pociągu, sam pociąg pewnie robił gdzieś komuś za mieszkanie. Ale to jest częsty problem w Indiach – wiele ciekawych miejsc i muzeów powoli się rozsypuje, bo nikt o to na poważnie nie dba (chociaż ten nikt dalej pobiera opłaty za wstęp, i to na poważnie).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz