czwartek, 6 stycznia 2011

Z widokiem na Himalaje

Zjeść śniadanie z widokiem na ośmiotysięczniki? Jak najbardziej, ale najpierw trzeba się trochę powspinać - choć wcale nie tak wiele. A więc krok po kroku.

Samolot ląduje na względnie malutkim lotnisku w Kathmandu. W oddali niewyraźnie majaczą śnieżne szczyty, ale dużo bliżej rysuje się odprawa wizowa, do której stoi kolejka jak do Media Markt w dniu wyprzedaży. Po ponad godzinie, już z wizą (niezbyt ładną, niestety) w paszporcie ruszam na poszukiwanie noclegu. Nie mam ze sobą nieśmiertelnego Lonley Planeta, więc muszę improwizować. Taksówką docieram do city center, które okazuje się … wielkim sklepem o takiej właśnie nazwie, położonym wcale nie w centrum. Następne godziny spędzam na włóczeniu się po mieście. W końcu docieram do dzielnicy turystycznej, gdzie poza guest housem kupuję trening z przewodnikiem, przejazdami, zakwaterowaniem, wyżywieniem i przede wszystkim dokumentami/pozwoleniami – po górzystym Nepalu nie można sobie tak po prostu chodzić, gdzie się chce.

Nie mam za bardzo czasu na zwiedzanie Kathmandu. Generalnie samo miasto nie robi na mnie najlepszego wrażenia – w części, przez którą przejeżdżam. Jeśli są jakieś ładne części metropolii (a ponoć są) to musiałem je ominąć. Turystyczny hub, Thamel, też nie zachwyca. Wcale nie znaczy to jednak, że nie można się dobrze bawić – na jednej z uliczek dołączam do spontanicznego koncertu. Rockowy zespół przyjechał na ciężarówce i gra zachodnie hiciory prosto z paki, a w okół szaleje grupa lokalnej młodzieży, ja, oraz mniej lub bardziej dobrowolnie wciągnięci turyści/turystki.



Następnego ranka wsiadam w autobus, w wersji turystycznej, jadący do Pokhary, położonej około 200 kilometrów na zachód od Kathmandu, co daje jakieś 7 godzin jazdy. Pokara jest jedną z najbardziej popularnych miejscowości turystycznych w Nepalu, będąc dobrym punktem wypadowym w stronę Annapurny, Dhaulagiri, Manaslu i nie tylko.

Na miejscu znajduję hotelik i od razu trafiam na kolejną porcję muzyki i występów. Wielki festiwal Divali skończył się co prawda trzy dni wcześniej, ale echa jeszcze trwają*. Zaraz przed bramą hotelu, a jak się później okaże, także w całym miasteczku, odbywają się pokazy tańca (chyba) ludowego, w wykonaniu młodzieży. 

* - a czemu się akurat dzisiaj wszyscy bawią? Przecież jest poniedziałek, a święto skończyło się trzy dni temu...
- ach no.. nikomu się jeszcze nie chce kończyć świętowania..



Dobre widoki oferuje położone na skraju Pokhary jezioro. Na wysepce pośrodku znajduje się mała świątynia. A jeszcze wieczorkiem wybieram się na piwko do baru, gdzie zespół na żywo, tym razem już profesjonalny, wycina rokowe kawałki. 



Wcześnie rano spotykam mojego przewodnika, Krishnę. Lokalnym autobusem dojeżdżamy do Nayapul, skąd zaczynamy nasz 5-dniowy trening na Poon Hill. Tą trasę spokojnie da się zrobić w cztery dni, a według niektórych agencji, dla lepszych piechurów, nawet w trzy. Tak naprawdę, z moimi kolegami moglibyśmy przejść w dwa, chociaż mogłoby to być troszku męczące. Ale po co się spieszyć, mam czas (co się rzadko zdarza, jakoś..). Do obozu bazowego Annapurny trzeba mieć 7 dni, a droga wokół całego masywu zajmuje co najmniej 2 tygodnie, więc obie te opcje odpadają (tym razem).

Szeroka ścieżka, z wieloma kamiennymi schodami, pnie się powoli przez malownicze wzgórza usiane chatkami i tarasami, na których uprawia się ryż lub proso. Z tego ostatniego trawska można zrobić wszystko, co ważne – chleb i wino. Resztę krajobrazu wypełniają kolorowe lasy przypominające złotą, polską jesień. Właśnie trwa pora żniw - jedna z dwóch w roku w tym rejonie. Na niektórych polach jeszcze widać ludzi ścinających zborze sierpami i wiążących je w snopy. Ziarno otrzymuje się uderzając snopkami w płachty zawieszone na palach, a przywiązane do pala krowy chodzą w kółko i udeptują zborze.


Pogoda jest znakomita do wspinaczki. Tuż przed wschodem słońca nie ma chmur. Gdy wstaje dzień, para z rzek i gęstych lasów powoli unosi się, i już koło dziesiątej rano przesłania większość nieba. Słońce od czasu do czasu przebija się przez chmury, rozweselając okolicę. Na szlaku roi się od turystów, gdyż mamy szczyt sezonu turystycznego październik/grudzień, a na dodatek jedną z najpopularniejszych tras. Jest tłoczno i gwarno, ale nie ma rikszy i trąbienia, więc i tak można by powiedzieć że jest cisza i spokój. Przy okazji, do Nepalu także warto wybrać się w drugim sezonie, to jest marzec/kwiecień, gdy kwitną rododendrony i ponoć cały krajobraz jest czerwony.

Koniec pierwszego dnia oferuje strome, godzinne (w założeniu dwu ~) podejście z Tikhedunga do Uleri, gdzie spędzamy nocleg. Pokoje są w miarę dobre i tanie, a gorący prysznic jest w większości miejsc standardem. Tylko ceny wody i żywności są wysokie jak okoliczne góry, kilkukrotnie przewyższając te w Pokharze. Nic dziwnego, w końcu aby wnieść prowiant, a także butle gazowe, łóżka czy lodówkę, karawany tragarzy i mułów codziennie przemykają w górę i w dół.


Przy okazji, cennik górski poglądowy, dla planujących podróżować.
Przelicznik 1$ - 68 NRS (nepalskich Rupii)
Wymagane dokumenty 10$ + 2000 NRS
Nocleg w górach – od 100 NRS, a czasem można nawet wytargować się na darmowy, jeśli będziemy jeść w wynajmowanym hoteliku – a to właściwie jest regułą
Jedzenie – wszędzie w tych samych, zatwierdzonych odgórnie cenach
Śniadanie muesli/porridge/chapatti z jajkiem/tosty od 100 RS, liczmy 150 do 200
Herbata 35 – 50 RS
Butelka wody 70-90 RS
Lunch/obiad 250 – 400, dla głodomorów gratka: jeśli zamówi się lokalne danie Dal Bhat, złożone z ryżu, zupowatego Dalu (soczewica) i różnych potrawek warzywnych, wraz z opcjonalnym jajkiem czy mięsem, to można w tej samej cenie dostać tyle dokładki ile się zechce – ale tylko jeden Dal Bhat na osobę, naturalnie.
Z ciekawych dań można jeszcze wymienic Momo – typ pierogów, z nadzieniem ziemniaków, sera, jajka itp., w wersji na parze lub pieczonej. Bardzo smaczne.
Tragarz – po co nosić własne bagaże, jak ktoś może to zrobić za nas? Od ok. 15$ za dzień. Ja tam noszę swoją muszelkę sam.
Piwo – z 4 stówki jak nie więcej!
Przewodnik – od 20$ dziennie. Nie jest niezbędny, ale jak się idzie samemu, pierwszy raz, to chyba warto.
Reszta – bezcenne


Drugiego dnia dalej pniemy się w górę i docieramy do Gorephani, najwyżej położonej miejscowości na naszej trasie (2800 m). Tutaj, na szkolnym boisku, spędzam chwilę na zabawie w koszykówkę pod tytułem „trucizna” - ogólnie trzeba się wykazać taką samą zręcznością w trafianiu piłką do kosza, jak i w innych uczestników gry.


Trzeciego dnia wspinaczki zrywamy się o 5 rano, aby wejść na gwóźdź programu, Poon Hill, jeszcze przed świtem. Jest pełnia sezonu, więc ów gwóźdź jest zardzewiały od ilości turystów, których jest więcej niż gwiazd na niebie – od dzieciaków po stare babcie. W ciemności w górę powoli i ociężale sunie procesja ludzi z lampkami i czołówkami. Całość wygląda jak uboga wersja „ognistego węża” z filmu 13 Wojownik z Antonio Banderasem. Po przedarciu się przez tłumy z zabójczymi kijkami wdrapuję się na metalową wieżę na szczycie Poon Hill i wraz ze wszystkimi oglądam wyłaniające się z mroku majestatyczne Himalaje. W promieniach wschodzącego słońca błyszczą śnieżna bielą masywy Dhaulagiri (8179 m) i Annapurny (8091), chociaż samego szczytu tej ostatniej bezpośrednio nie widać. 


 Masyw Dhaulagiri

 
Masyw Annapurny




Nasyceni widokiem schodzimy z powrotem do Gorephani na pyszny tybetański chleb z miodem i herbatą, smakujący najlepiej, gdy serwuje się go z panoramą najwyższych gór świata.
Nie zwlekając, kontynuujemy naszą wycieczkę, tym razem już bardziej w dół niż do góry. Po drodze spotykam jeszcze dwie dziewczyny z Polski, które często wybierają się na treningi w różne części świata. 


Ponieważ w Tratapani nie ma już miejsc, razem z wesołym i bardzo zabawnym Francuzem Dawidem idziemy przez dżunglę:


Do malutkiej osady ukrytej pomiędzy dwoma wzgórzami. Ba, osada to za duże słowo. To, co widać na zdjęciu, to właściwie wszystko, pomijając jedną szopę za plecami. Właściciele mieszkają tu tylko w sezonie turystycznym. Nie ma prysznica, ale także poza mną, Dawidem i jedną Japonką nie ma żadnych innych turystów – ach jaka niezwykła odmiana od zatłoczonych wiosek i szlaków. Wieczór upływa na grze w Chińczyka i pogawędkach, i wejściu po zmierzchu do lasu i wyłączeniu latarek – ciemno i głucho jak w … lesie.
Rankiem wspinam się kilka minut na pobliskie wzgórze, aby powłóczyć się trochę po okolicy i pstryknąć kilka zdjęć z polanki. 


Około południa docieramy do prawdziwej wioski (a nie tylko przystani dla turystów) Ghandruk. Tutaj korzystamy z okazji i wdziewamy na siebie autentyczne ubranie miejscowych Gurungów.

1. Z kocykiem 2. Koszyk 3. Parasol
4.Nóż do przedzierania się przez dżunglę, i dwa małe nożyki do krzesania ognia.

Razem z moim przewodnikiem, Krishną


Ponadto zwiedzamy małe, lecz interesujące muzeum obrazujące niełatwe życie w górach.


Z jakiegoś powodu plecy bolą mnie jak szlag i niewątpliwie mam gorączkę, ale schodzimy jeszcze dwie godzinki do Souli Bazer, gdzie jest nasz nocleg. Nie oglądając się na nic wpadam do śpiwora i pod dwie kołdry z nadzieją, że jutro będzie lepiej. I faktycznie rano czuję znaczną poprawę. Kończąc trek, wracamy do Pokhary, skąd mam zamiar dojechać do Sunauli, na granicy z Indiami. Busy turystyczne jeżdżą tylko rano, a ja nie chcę tracić czasu i koniecznie zobaczyć jeszcze Varanasi. Lokalny autobus okazuje się starym złomem, w którym najlepiej wymontować sobie nogi i przywiązać je na dachu. Z tyłu wehikułu trzęsie niemożebnie, ale nawet udaje mi się zasnąć. Z dwa razy!

Na każdym nominale inny zwierzaczek


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz